Google Website Translator Gadget

piątek, 28 listopada 2014

Przedświątecznie.

Nie o dwudziestym piątym grudnia myślę. Inne święto tuż, tuż.

Zbliża się dzień św. Eligiusza, patrona numizmatyków, złotników. Pierwszy grudnia.
Eligiusz był biskupem Noyon (Francja). Żył na przełomie VI i VII wieku - urodził się około roku 590. Niesłusznie nie należy do świętych powszechnie znanych. Niesłusznie, bo choćby ze względu na przypisywane mu dzieła sztuki złotniczej. Nie przez przypadek jest patronem złotników, kowali, numizmatyków i kolekcjonerów monet. Medalierstwo i złotnictwo zawsze były sobie bliskie. Ojciec Eligiusza był złotnikiem, nic więc dziwnego, że syn kształcił się w tym samym zawodzie. Uczył się jednak nie u ojca (początkowo zapewne tak, ale ważniejsze, co było później). Praktykował u Abbona, który prowadził mennicę w Limoges. Później wsławił się pracami złotniczymi, które zapewniły mu kontrakty dla króla Chlotara II i jego następcy, Dagoberta I. Na przykład na wykonanie tronu.
Oprócz tego był Eligiusz zarządcą mennicy w Marsylii. Na bitych w niej monetach umieszczał swoje imię, ELIGI (na rewersach oczywiście, awers był dla króla).
Tiers de sou d'or (1/3 złotego pensa?)

W porównaniu z rzymskimi denarami, portret króla Dagoberta nie wypada szczególnie okazale, ale początek VII wieku nie był okresem rozkwitu sztuk. To przecież czas mroków średniowiecza.

Myślę, że warto w dniu świętego Eligiusza zrobić sobie jakiś numizmatyczny prezent. W ten sposób w grudniu będziemy mieli trzy okazje do otrzymania prezentów: Eligiusz, Mikołaj i Gwiazdka. A jeśli jeszcze ktoś miał szczęście urodzić się w grudniu i na dodatek na ten miesiąc przypadają mu imieniny, to może liczyć na gwałtowny rozwój kolekcji, czego Wam i przy okazji sobie gorąco życzę.

Byle nie były to okazy takie, jak ten koszmarek, wypatrzony niedawno na Allegro.


P.S.
Sądząc po odzewie na mój ostatni wpis Jachymow - turystycznie nie wiem, czy nie powinienem zabrać się za stworzenie bloga turystycznego.
W uzupełnieniu jeszcze jedno jachymowskie zdjęcie (choć zrobione już w domu).


Z wycieczki przywiozłem sobie pamiątkę - kilkucentymetrowy kamyk skrzący się metalicznie (pewnie jakieś łyszczki, serycyt?). Ścieżka, którą dziesiątego listopada piąłem się w górę, wzdłuż strumienia błyszczała i skrzyła się pod butami, i to pomimo braku słońca.


niedziela, 23 listopada 2014

Jachymow - turystycznie

Do tegorocznej listopadowej wycieczki numizmatycznej zacząłem przygotowania pod koniec września. Internet sypnął adresami jachymowskich pensjonatów. Wybrałem sześć; wysłałem zapytania; przyszła jedna odpowiedź:
Dobrý den,v uvedeném termínu máme ještě volný pokoj pro 1osobu, máme ho pro Vás rezervovat? S pozdravem Pavlína Kubínová Penzion U Štoly

Zajrzałem na stronę pensjonatu, zapytałem o cenę noclegu i uznałem, że nie ma powodu do wybrzydzania. Poprosiłem o rezerwację na dwie noce.

GPS doprowadził mnie, jak po sznurku.Przyjechałem ciut za wcześnie, mimo to zostałem serdecznie przyjęty. Pokój okazał się czysty, ciepły, przytulny. Za oknem...
pięknie. Odległość od kościelnej wieży i poziom, na którym jest ta wieża w stosunku do mojego pokoju potwierdziły to, co wcześniej zaobserwowałem z okien samochodu - spacery po Jachymowie wymagają dobrej kondycji. 
Rozpakowałem rzeczy i ruszyłem do muzeum (muzea mają swoje godziny otwarcia i to decyduje o planie dnia). Topografia miasteczka wymusiła pragmatyczne rozwiązania. Zamiast iść 500 metrów ulicą, którą przyjechałem, skorzystałem ze skrótu
(zadaszenie chroni przed śniegiem, nocą schody są oświetlone!) i dalej stromą uliczką 
w sumie jakieś 150 m. Zwiedzanie muzeum już opisałem.  

Po zwiedzaniu żołądek upomniał się o swoje prawa, ruszyłem na poszukiwanie miejsca, w którym będzie można zjeść obiad. Okazało się, że poza sezonem nie ma zbyt wielkiego wyboru. Odpuściłem sobie lokale w dolnej, sanatoryjnej części miasta,
darowałem sobie fastfoody i "chińczyka", wylądowałem w lokalu przy pensjonacie VZHŮRU NOHAMA. Bardzo smacznie gotują, o takiej oczywistości, jak dobre piwo wspominać nie trzeba (ale można). 

Ze wstępnego rekonesansu internetowego wiedziałem, że w Jachymowie jest basen. Ba! Nie zwykły basen, tylko AQUACENTRUM AGRICOLA.
Nazwa miejscowego aqua-centrum jest oczywiście nieprzypadkowa. "Ojciec geologii", Georgius Agricola, autor De Re Metallica był w latach 1527-1533 mieszkańcem Jachymova. 
Sprawdziłem, jak to wygląda z bliska i... nie ma rady, trzeba wspiąć się do pensjonatu po kąpielówki i ręcznik. W linii prostej 2 kilometry, różnica wzniesień 150 metrów, ale po kilku godzinach spędzonych za kierownicą poprzedniego dnia i dzisiaj, nie ma nic lepszego, niż basen. Po przepłynięciu czterdziestu długości  i kwadransie w jacuzzi człowiek jest, jak nowy. Pomimo, że to zwykły basen, ze zwykłą wodą. 

W Jachymowie leczy się ludzi wodą niezwykłą. 
Mój pensjonat mieści się przy ulicy Na Svornosti, a dojeżdża się do niego przez...
kopalnię uranu. Dawną kopalnię uranu, jeszcze dawniejszą kopalnię srebra. Miałem wielką ochotę na jej zwiedzenie. Niestety, taką możliwość mają tylko goście największych domów uzdrowiskowych Jachymova. Wycieczka do kopalni jest jedną z atrakcji oferowanych kuracjuszom.

Kiedy w XVI wieku odkryto tutejsze złoża srebra nikt nie przypuszczał, że to tylko jedno z bogactw tej ziemi. Okazało się później, że pod Jachymowem jest cała tablica Mendelejewa. W tym szczęście i nieszczęście zarazem - uran. To stąd pochodziła ruda, z której Maria Skłodowska Curie wyodrębniła rad i polon. Noblistka odwiedziła Jachymov, w muzeum jest jej wpis z pamiątkowej księgi
miejscowej fabryki barwników wytwarzanych z rudy uranowej. 

Jachymov zasłynął, jako pierwsze na świecie uzdrowisko radonowe. Kurował się tu między innymi...
Radon, to gaz szlachetny, produkt rozpadu radu. Rad z kolei jest produktem rozpadu uranu. Okazało się, że podziemne wody wypływające w chodnikach kopalni zawierają duże ilości radonu. Dziś wody te są podstawowym produktem kopalni (przynajmniej oficjalnie).

Uran, to smutna karta w historii Jachymova. Wykorzystywanie jeńców i więźniów do jego wydobycia zaczęli Niemcy. Uran potrzebny był im do stworzenia wunderwaffe - cudownej broni, która miała przechylić szalę zwycięstwa w II Wojnie Światowej na stronę III Rzeszy. Na szczęście się nie udało. 
Po wojnie, już w 1945 r. niemieckie obozy przejęli Rosjanie. W tym właśnie roku władze Czechosłowacji podpisały tajny układ z ZSRR, na mocy którego wydobywana w Czechosłowacji ruda uranu trafiała do ZSRR. Początkowo w kopalniach zatrudniano jeńców niemieckich. Później dowieziono z Rosji jeńców z niemieckiego frontu wschodniego. Od roku 1949 do obozów pracy przy jachymowskich kopalniach zaczęli trafiać więźniowie polityczni. W 1953 r. było tych obozów piętnaście, a w nich, w nieludzkich warunkach przebywało 12.000 więźniów. 
Jeden z tych obozów znajdował się bezpośrednio nad szybem Svornost (Svornost = zgoda), tym w sąsiedztwie pensjonatu U Štoly. U Štoly = przy sztolni, tu akurat nie chodzi o szyb, tylko sztolnię, znajdującą się kilkadziesiąt metrów dalej.
Do obozu prowadziło 250 stromych, drewnianych schodów otoczonych zasiekami z drutu kolczastego. To było jedyne miejsce, w którym więźniowie nie byli bezpośrednio pilnowani przez strażników. Dziś niewiele z nich zostało.
Próby ucieczki w drodze między strażnicami u dołu i nad schodami skończyły się ujęciem zbiegów w bardzo trudnym terenie i egzekucją wykonaną na miejscu.
Na cmentarzu przy kościele Wszystkich Świętych jest zbiorowy grób ofiar "Jachymowskiego piekła".
Zwróćcie uwagę na daty! To trwało do roku 1960!
W roku 1962 Rosjanie zamknęli jachymovskie kopalnie uranu, próbując uniemożliwić ich dalszą eksploatację zalewając chodniki i zasypując szyby. Czechom udało się uruchomić niektóre z nich, dzięki temu Jachymov nadal może pełnić rolę uzdrowiska leczącego wodami radonowymi.

Początkowo planowałem, że w Jachymowie spędzę sobotę, w niedzielę pojadę do Gruntalu i w poniedziałek ruszę w powrotną drogę do domu.  Jachymov tak mi się spodobał, że odsunąłem powrót na wtorek.
W poniedziałki muzea na całym świecie (prawie) są pozamykane, więc na ten dzień zaplanowałem dłuższą pieszą wycieczkę.


Po śniadaniu w pensjonacie (wliczone w cenę noclegu) ruszyłem na szlak. Tuż nad pensjonatem zaczyna się "Naučná stezka Jáchymovské peklo" - szlak turystyczny prowadzący śladami uranowych obozów pracy. W sumie około 8,5 kilometra, ale z mnogością stromych podejść i zejść w dół. Początkowo prowadzący w górę, stromymi leśnymi ścieżkami, przy których co jakiś czas pojawiały się dziwne obiekty.
 związane z ujęciami wody dla miasta i kopalni
i wejścia do dawnych sztolni. Po kilkudziesięciu minutach dochodzimy do resztek jednej z wielu kopalń - Důl Eduard.
Teraz trochę w dół, mijając tereny narciarskie oczekujące na sezon (który zwykle zaczyna się tu około połowy listopada - zwykle, ale nie w tym roku),
leśne jeziorko
dochodzi się do miejsca, w którym znajdował się kolejny obóz. Obóz Eliáš, miejsce, do którego razem z pierwszymi więźniami trafiła w roku 1949 grupa skautów. Upamiętnia ich krzyż stojący na leśnej polanie.
Kolejne kilometry szlaku doprowadzają do pozostałości zamku Freudenstein, w którym znajdowała się pierwsza mennica Schlików.

Stąd blisko już do zamknięcia pętli szlaku przy szybie Svornost.
Jak widać, pogoda nie była już tak piękna, jak w dniu przyjazdu. Mimo to, zamiast skończyć spacer, ruszyłem dalej. W sobotę nie zdążyłem przejść się zachodnią stroną doliny.
Minąłem Svornost i kościół Św. Joachima (patrona doliny i miasta)
i zacząłem się wspinać (tu wszędzie trzeba się wspinać) na zbocze wąskimi uliczkami, które zimą stają się przejezdne tylko dla samochodów z napędem na cztery koła (i to z łańcuchami na kołach).
Było w górę, będzie w dół. Strome schodki sprowadziły mnie do ulicy biegnącej dnem doliny. Stąd znów pod górę, na cmentarz, ten z mogiłą ofiar obozów pracy.
Przeważają na nim stare nagrobki. Współczesne pochówki w Czechach, to w niemal stu procentach urny umieszczane w kolumbarium.
Większość starych  mogił zachowała się w niezłym stanie.
Z cmentarza było już całkiem niedaleko (i w dół) do przetestowanego w sobotę lokalu. Po obfitym obiedzie, powrót do pensjonatu (w górę), krótki odpoczynek i... znów w dół (na basen), a potem, chcąc nie chcąc w górę, z powrotem do pensjonatu. Kolacja, pakowanie, a we wtorek rano start w drogę do domu.

Jachymov jest piękny. Szkoda, że większość zabytkowych, szesnastowiecznych kamienic chyli się ku upadkowi. Po wielu zostały już tylko puste miejsca.
Na wielu kamieniczkach jest informacja, że wystawiono je na sprzedaż.
Gdyby ktoś chciał kupić, na zdjęciu znajdzie numer telefonu. Wystarczy zadzwonić. A może się opłacać, bo...
podobno za- albo pod każdym niemal domem są ślady po niewielkich, "prywatnych" sztolniach. Ich właściciele mieli nadzieję, że kopiąc trafią na mityczne srebrne kieszenie - miejsca, w których gromadził się cenny kruszec. Ilu je znalazło?

Jachymow jest wart odwiedzin, niezależnie od pory roku. Ładnie jest tam nawet w tak nieciekawym miesiącu, jak listopad.

Na koniec zagadka, bynajmniej nie numizmatyczna. Kto wie, do czego służy ta rura?




środa, 19 listopada 2014

Podróży ciąg dalszy

Ciekawe, czy ktoś z Was domyślił się, dokąd pojechałem z Jachymowa.
Nie domyślacie się? Może mapka pomoże.
W lewym dolnym rogu - Joachimsthal. A w prawym górnym?
Olbernhau. Dlaczego miało by to być miejsce ciekawe dla kolekcjonera interesującego się polskimi monetami?
Podpowiedź numer dwa. Tym razem prawy dolny róg mapki.
I wszystko jasne! Z takiej okazji nie mogłem nie skorzystać. Cóż znaczy dodatkowych 60 kilometrów i granica, która jest, a jakby jej nie było.
Na teren muzeum - skansenu wchodzi się bez konieczności uiszczania opłaty. Dawna Saigerhutte zajmuje spory obszar, na którym oprócz muzeum jest hotel, restauracja, sklepy z pamiątkami i mnóstwo innych ciekawych miejsc.
 Ja najpierw skierowałem się do najstarszej części zakładu.
Żeby wejść do środka, trzeba kupić bilet.
Jak widać, drogo nie było, a za to było co oglądać.
To nie jest mennica. Tymi młotami nie bito monet. Tu kuto kotły, misy, a przede wszystkim rozkuwano bryły miedzi. Stąd pochodzą miedziane blachy na dachy zabytkowych budynków połowy Europy. Młoty są potężne, napędzane kołem wodnym i co najciekawsze, cała ta maszyneria została zrekonstruowana i działa do dzisiaj. Skromnie ubrany przewodnik (próbowaliście kiedyś wysłuchać cierpliwie piętnastominutowej przemowy w całkiem obcym Wam języku? - O ile z niemieckich tekstów pisanych jestem w stanie zrozumieć całkiem dużo, to szybko trajkoczącego Niemca nie byłem w stanie zrozumieć, więcej się domyślałem) nagle podszedł do ściany, pociągnął w dół wiszący przy niej kij i zablokował w jednym w wywierconych w ścianie otworów, usunął kołek podpierający młot (widać go dobrze na powyższym zdjęciu) i...
Usłyszeliśmy szum wody spadającej na koło i za moment ziemia się zatrzęsła. Młot zaczął uderzać w kawał grubej gumy leżącej na kowadle.
W podobny sposób napędzany był potężny miech podający powietrze do palenisk pieców.

Nazwa Saigerhutte nie pochodzi od nazwy miejsca ani nazwiska właściciela tego przedsięwzięcia. Pochodzi od metody segregowania składników stopu, tzw. czarnej miedzi. Rudy miedzi zawierają zwykle wiele domieszek, w tym między innymi srebro. Saigerung, to właśnie metoda segregacji, oddzielania srebra od miedzi. Metodę opracowano na początku XV wieku. Umożliwiała ona opłacalne odzyskiwanie srebra ze stopów miedzi, w których metalu tego było mniej, niż pół procenta. W procesie tym wykorzystywano ołów, bo zauważono, że srebro łączy się z nim znacznie lepiej, niż miedź oraz fakt, że poszczególne składniki stopu mają różne temperatury topnienia. Cały proces przedstawiono oczywiście w jednej z muzealnych gablot.

Technika oddzielania srebra od miedzi, ciekawa sama w sobie, nie była oczywiście tym, co sprowadziło mnie do Gruntalu. Magnesem była mennica. To tu bito miedziane szelągi i grosze koronne z portretem Augusta III.
Gruntal miał wcześniejsze tradycje mennicze. Miedziane kuźnice pierwszy raz wykorzystano do produkcji monet w 1621 r. podczas niesławnego Kipper- und Wipperzeit. Bito tam wówczas jednostronne fenigi z niskopróbnego srebra (bilonu).
Dekretem z dnia 30 lipca 1750 r. król Polski August III Sas ustanowił w Gruntalu mennicę, w której miano bić polskie monety. 12 Listopada 1750 dyrektor mennicy drezdeńskiej Friedrich Wilhelm ô Feral zapisał, że Saygerhütte Grünthal zamówiła 3 śrubowe prasy mennicze. Dostarczono je w styczniu 1751 r. Trochę wcześniej, bo w listopadzie 1750 r. dyrektor Feral oddelegował do Gruntalu Johanna Friedricha Rennera jako Münzdruck-Werkmeister. Nawiasem mówiąc, z tej chronologii zdarzeń wynika, że szelągi z datą 1750 zostały wybite w Dreźnie, podobnie jak testowa emisja z datą 1749.
Stemple dla mennicy w Gruntalu dla roczników 1751 i 1752 wykonał drezdeński rytownik Carl Christoph Pribus. Za 102 pary stempli polskich szelągów otrzymał 300 talarów.
Monety wybite w Gruntalu transportowano do Drezna i stamtąd do Polski. Jeden z zachowanych raportów - autorstwa Johanna Gottheita am Ende (zarządcy mennicy) z 27 września 1753 r. - informuje, że z Saygerhütte Grünthal wysłano do Drezna zgodnie z zamówieniem z 14 września tegoż roku 1050 talarów w polskich szelągach. Monety wysłano w 60 workach, z których każdy zawierał po 10 dukatów czyli 15200 szelągów i ważył około 20 kilogramów.
7 Stycznia 1756 do mennicy trafiło następujące polecenie:
„Ponieważ zdecydowaliśmy łaskawie zakończyć bicie polskich monet w Grünthal, wszystkie istniejące maszyny mennicze i dodatkowe wyposażenie... należy z zachowaniem należytej ostrożności przetransportować do mennicy w Dreźnie."
Za kilka miesięcy wybuchła wojna siedmioletnia. Mennicę zajęli Prusacy. Maszyny wróciły do Drezna dopiero 3 czerwca 1765 r. Z zapisów mennicy drezdeńskiej wynika, że były to te same maszyny, które przekazano do Gruntalu w 1751 r.
W latach 1751 do 1755 w Gruntalu wybito przeszło 41 milionów szelągów i prawie półtora miliona groszy.

Dziś po mennicy nie ma śladu, a w muzeum...
zamiast monet eksponuje się ich zdjęcia. Są to zdjęcia monet z kolekcji zgromadzonej przez Guntera Baumanna, autora broszury o gruntalskiej mennicy. W biblioteczce miałem jej pierwsze, jeszcze NRD-owskie wydanie. Teraz zaopatrzyłem się w wydanie drugie, poprawione.
Po długiej, mozolnej, ale miłej rozmowie z sympatyczną pracownicą muzeum dowiedziałem się, że monety ze zbioru Baumanna wystawione są w muzeum miejskim w Olbernhau. Dostałem kupon rabatowy na zakup biletu, wpisałem się do księgi pamiątkowej
i ruszyłem do centrum miasteczka.
Rzeczywiście, tu były monety.
Niestety, ani w jednym, ani w drugim muzeum nie udało mi się uzyskać odpowiedzi na pytania związane z powodami, dla których Baumann przypisał niektóre z tych monet Gruntalowi, a nie mennicy gubińskiej (jak to czynią inni autorzy). Dostałem za to adres i telefony do prezesa miejscowego stowarzyszenia numizmatycznego. Będę próbował to wykorzystać.

Muzeum miejskie w Olbernhau ma bogate zbiory. Prezentowana jest historia okolic od czasów neolitu, geologia (to w końcu te same Góry Kruszcowe), przyroda, sztuka, etnografia, technika i w końcu rękodzieło. Okolica słynie z wyrobów drewnianych - od przyborów szkolnych po zabawki. Zabawki dla dzieci i dla dorosłych.
Kraków szczyci się konkursami szopek, a mieszkańcy Erzgebirge długie zimowe wieczory spędzali tworząc takie cacka

Zmęczony, ale zadowolony z wycieczki  do Niemiec wróciłem do Jachymowa, do gościnnego pensjonatu U štoly. 

Co było dalej, napiszę za dni kilka - uprzedzam, o monetach nie będzie nic.




 





























poniedziałek, 17 listopada 2014

Z numizmatycznych podróży.

Trzy lata temu, listopadowy długi weekend spędziłem w Kutnej Horze. W tym roku wybrałem się jeszcze dalej.

Kutna Hora kojarzy się oczywiście z groszami praskimi. A z czym kolekcjoner monet powinien kojarzyć Jachymov?
A może powinienem napisać Joahimsthal.
Dziś na budynku, który był dla mnie pierwszym, ale nie głównym celem wycieczki jest taka tablica
Zanim jednak mincovna zyskała miano kralovskej, była mennicą prywatną. Założyli ją bracia Schlik (po czesku Šlikové) po uzyskaniu w 1520 roku od króla Ludwika Jagiellończyka prawa bicia monet. Pierwszy warsztat menniczy znajdował się w górującym nad miasteczkiem zamku Freudenstein. Dziś pozostały z niego dwie baszty. Jedną widać ładnie z uliczek na wschodnim stoku doliny.
Schlikowie bili monetę grubą. Na awersie dużych, srebrnych krążków umieścili wizerunek króla Ludwika, na rewersie świętego Joahima (Jáchyma) trzymającego ich herb. Od miejsca bicia nazywano je "Joachimsthalergulden". Nazwa przydługa, toteż wkrótce skróconą ją do Joachimsthaler, a następnie do Thaler. Stąd już blisko do talara i... dolara. Kiedyś już o tym pisałem.
Interes musiał się kręcić wspaniale, a hrabiowie Schlik bogacili się chyba zbyt szybko, więc jak to bywa, władca skorzystał ze swej władzy. Władcą tym nie był już Ludwik, tylko nowy, czeski król Ferdinand I z rodu Habsburgów. W 1528 r. odebrał Schlikom prawo bicia monety i przejął ich mennicę. Odtąd była mennicą królewską aż do roku 1671. W okolicznych górach brakło surowca.
Od 1964 roku w budynku mennicy mieści się muzeum.
Muzeum, jak muzeum. Z tych bardziej tradycyjnych. Kasa i ciąg sal z gablotami. Listopad, to nie sezon turystyczny - muzeum zwiedzałem sam, bez przewodnika (jak lubię), sam włączałem do kontaktu wtyczki od oświetlenia niektórych gablot (bo leżały sobie odłączone na podłodze, chyba dla oszczędności energii).
A w gablotach były rzeczy piękne. Na początku kolekcja minerałów z okolicznych gór, nieprzypadkowo zwanych Kruszcowymi albo Rudawami (od rud metali, a nie koloru włosów tubylców).
Dalej to, co zobaczyć chciałem bardziej
talary hrabiów Schlik
ich opisy i monety Habsburgów
monety Habsburgów
monety Habsburgów
Nie mogło zabraknąć mincerza
W misie leżały rzecz jasna kopie (nie wziąłem ani jednej, słowo honoru!), a jeśli ktoś pomyślał sobie patrząc na tę kukłę, że można było tą metodą bić talary, to muszę go wyprowadzić z błędu. Do wybicia srebrnej monety o średnicy około 40 mm trzeba znacznie mocniejszego uderzenia. Pierwsze talary bito korzystając z urządzenia przypominającego kafar, który widuje się dziś na dużych budowach.
Z oryginalnego wyposażenia Mennicy nie pokazano żadnych urządzeń. Nie wiem, czy jakieś zachowały się do dziś, a nie bardzo było z kim na ten temat rozmawiać.
Slečna pilnująca muzeum nic na ten temat nie wiedziała, a rozmowa z nią od samego początku nieźle mnie ubawiła. Wchodząc przywitałem się polskim "dzień dobry" i jak należy dodałem "dobrý den". W odpowiedzi usłyszałem "ajn moment, zehn minuten" (szkoda, że nie potrafię oddać akcentu). Okazało się, że przyszedłem pod koniec przerwy trwającej od 12 do 13. Przeprosiłem, wróciłem gdy zegar z ratuszowej wieży skończył wybijać trzynastą. Kupiłem bilet, zapytałem, czy mogę fotografować (wolno, nawet z lampą błyskową) i już miałem ruszyć w kierunku sal ekspozycyjnych, kiedy panienka przypomniała sobie, że jestem obcokrajowcem wobec czego z uśmiechem wręczyła mi zbindowany plik kartek z opisami sal i eksponatów.
Bardzo była zdziwiona, kiedy grzecznie podziękowałem, mówiąc, że od opisów po rosyjsku wolę jednak standardowe objaśnienia po czesku, które jak sądzę są przy eksponatach. Przyznała się, że nie była pewna, skąd też mogłem przyjechać. Stwierdziła, że dość zrozumiale mówiłem po czesku, tyle że z dziwnym akcentem. Kiedy przyznałem się, że jestem z Polski wyjaśniła, że nie miała okazji osłuchać się z naszym językiem, bo goście z Polski są w tych okolicach bardzo rzadko. Potwierdziła to później właścicielka pensjonatu, w którym się zatrzymałem.

Z dawnego wyposażenia mennicy zachowała się jedynie konstrukcja pieców do wytopu srebra (w piwnicach)
oraz imponujący komin


Na zwiedzanie jachymowskiego muzeum warto przeznaczyć nawet dwie godziny. Ekspozycja nie ogranicza się do tematyki górniczo-menniczej. Krótki przegląd można znaleźć na stronach muzeum.

Na dziś koniec, choć to nie koniec relacji w wyprawy. Jak już pisałem, Jachymov nie był jej głównym celem. Ciąg dalszy za kilka dni.



Printfriendly