18 lutego napisałem: "Przegapiłem, że w roku 2021 PIW wydał wybór tekstów Mariana Gumowskiego zatytułowany "Siła do ujarzmienia". Na szczęście pozycja jest jeszcze dostępna i wkrótce trafi na moje biurko."
Mam i przeczytałem uważnie. Książka jest częścią cyklu "pomniki muzealnictwa polskiego", więc siłą rzeczy w zbiorze tekstów prof. Gumowskiego dominuje tematyka muzealna, a nie numizmatyczna. Numizmatyczne i muzealne dokonania M. Gumowskiego omówione zostały w esejach wprowadzających - okres krakowski opisała Diana Błońska, dyrektorowanie Muzeum Wielkopolskim Kamila Kłudkiewicz. Całość - oba wstępy i teksty Gumowskiego czyta się dobrze. Lektura nie przyniosła żadnych informacji, których nie znałbym wcześniej, ale uświadomiła mi, a może lepiej - przypomniała, z jakimi problemami muszą borykać się muzealnicy. Małe sprostowanie - w przypisach do eseju D. Błońskiej znalazłem kilka odnośników do publikacji numizmatycznych, o których nie wiedziałem. Dobrze, bo z reguły takich przypisów brak w publikacjach samego Gumowskiego. D. Błońska napisała o tym tak:
"Co warte podkreślenia, teksty te potwierdzają dobre oczytanie Gumowskiego i świetną znajomość zagadnień numizmatycznych, nie tylko na poziomie wiedzy o przedmiocie, ale również historiografii tematu ze szczególnym uwzględnieniem współczesnych mu trendów w badaniach naukowych. Mankamentem prac jest natomiast z pewnością swego rodzaju brak rzetelności naukowej i pomijanie w opracowaniu nazwisk autorów, na których pracach bazował. Szczególnie jest to widoczne w artykule o znaczeniu monet, gdzie zupełnie pomija Adama Szelągowskiego i jego monografię Pieniądz i przewrót cen w XVI i XVII wieku w Polsce oraz Bedę Dudíka i jego pracę Des hohen deutschen Ritterordens Münz-sammlung in Wien, z których we własnym tekście korzysta"
Mam osobisty żal do Gumowskiego, że w żadnej publikacji nie ujawnił, skąd zaczerpnął informację o braciach Ludewig, którzy tworzyli stemple miedziaków dla stanisławowskiej mennicy w Krakowie.
We wstępie Błońskiej jest też akapit opisujący kontrowersyjne działania Gumowskiego. Dyrektor Muzeum Narodowego w Krakowie, Feliks Kopera docenił numizmatyczną wiedzę i fachowość Gumowskiego (ledwo dwudziestolatka!) i powierzył mu w 1903 r. opiekę nad gabinetem numizmatycznym muzeum. Po dekadzie świetnej współpracy, przyszedł moment, w którym Kopera stanął przed dylematem. Z jednej strony, cenił Gumowskiego jako numizmatyka, z drugiej, nie akceptował innej jego aktywności. Radził się w tej sprawie innego znakomitego numizmatyka, Wiktora Wittyga.
"Piszę do Was w sprawie drażliwej, o której nie wiem co sądzić. P. Gumowski urządził sobie handelek monet przy Muzeum Czapskich, nazywa się to, że sprzedaje Redakcja Wiadomości numizmatycznych dla członków zbiory prywatne [podkreślenie w oryginale – D.B.]. Jest to konkurencja naszym dubletom, no i fakt, że handel się prowadzi bądź co bądź przy publicznej instytucji. Co sądzicie o tym? Wy lepiej się znacie na tym, mnie to razi. W ogóle jest zwyczaj aby urzędnicy muzealni nie handlowali dziełami sztuki, nie wiem jak bywa u numizmatyków."
Nie byle jaki problem. Na szczęście dla Gumowskiego, nie przeszkodziło mu to w objęciu posady dyrektora Muzeum Wielkopolskiego. Czy na szczęście dla tegoż muzeum?
Na tym kończę dziś o Gumowskim, i zaczynam o muzeach, a konkretnie o pewnej części ich zadań (i problemów).
Muzea żyją. Gromadzą i przechowują dzieła sztuki, zabytki i inne obiekty, zgodnie z założonym profilem (ale też czasem wbrew niemu) by chronić je przed zniszczeniem, udostępniać je zwiedzającym i badaczom. Okazy kupują (raczej rzadko), otrzymują w darze, przyjmują w depozyt i w ostatnich latach bardzo, bardzo często otrzymują "z urzędu", na podstawie decyzji konserwatorów zabytków. To ostatnie najczęściej zdarza się po zakończeniu badań archeologicznych i na koniec napiszę o tym coś więcej. Rzadziej, ale też dość często konserwatorzy kierują do muzeów zabytki z nielegalnych wykopalisk i z przemytu. Efekt jest taki, że muzea zaczynają przypominać góry lodowe. Nad wodą (na wystawach stałych i czasowych) pokazuje się kilkanaście, a może raczej kilka tylko procent "masy", reszta tkwi "pod wodą" - w magazynach. Gdyby chociaż ta podwodna masa była dobrze rozpoznana i skatalogowana, nie było by tak źle. Ale niestety nie jest.
Z nadmiarem bogactwa można by sobie poradzić. Jest o tym mowa już w cytowanym wyżej liście Kopery. Muzeum Narodowe sprzedawało dublety! Dublety monet w tym wypadku, będących przecież obiektami masowo produkowanymi i powtarzalnymi. Zdarzały się w świecie również mniej oczywiste wyprzedaże muzealne. Na przykład Metropolitan Museum of Art w latach 1928–1929 sprzedało na licytacjach szereg obrazów. Nas interesują monety.
Do muzeów trafiają skarby - znaleziska gromadne, liczące nieraz po kilkaset albo i po kilka tysięcy monet, a bywają i większe. Opracowanie takich znalezisk - konserwacja, identyfikacja, skatalogowanie - wymaga odpowiednio kompetentnego personelu, czasu i pieniędzy. Muzea czasem dysponują, ale pieniędzmi i odpowiednim personelem najczęściej już nie. I leżą po magazynach kilogramy monet. Jedyny pożytek z tego, że leżą, to to, że kiedyś być może znajdą się zasoby aby je opracować. Pod warunkiem, że do tego czasu nie zniszczeją, albo nie "zostaną zniknięte" - częściowo, lub całkiem.
Przyjmuje się, jako zasadę, że skarbów nie traktuje się jako zestawu dubletów. Nawet, jeśli w grę wchodzi kilka tysięcy denarków jagiellońskich, które nie obfitują w odmiany i warianty. Czy to zasada, której pod żadnym pozorem łamać nie wolno, to kwestia dyskusyjna. Skarb w pełni dobrze opracowany, zewidencjonowany, opisany nie dostarczy już żadnych innych informacji. Czy naprawdę bezwarunkowo musi zajmować miejsce w magazynie i pochłaniać środki (na zabezpieczenie przed degradacją, ochronę) i zajmować miejsce, którego brak w każdym muzealnym magazynie?
Skarby, to jedno. A co począć z tymi wszystkimi przysłowiowymi już boratynkami skonfiskowanymi u detektorystów i przemytników? Czy też muszą pozostawać w muzeach? Wszystkie? Nie mówię tu o jakichś wyjątkowych rzadkościach albo ponadprzeciętnie dobrze zachowanych okazach, tylko o "wycieruchach", często niemożliwych do pełnej identyfikacji. Bez "świętego" kontekstu archeologicznego. Co stoi na przeszkodzie by muzea organizowały co jakiś czas "wyprzedaże garażowe" i pozbywały się, nie bójmy się tego słowa, śmieci, pozyskując jednocześnie środki na działalność i zakupy?
Jest to sprawozdanie z badań ratowniczych prowadzonych w związku z budową hali sportowej przy Zespole Szkół w Chojnicach. Odkryto wtedy między innymi pozostałości budynku prawdopodobnie z roku 1622, w którym była szkoła i mieszkania dla zakonników. Z kronik wiadomo, że budynek rozebrano po zakończeniu budowy nowego budynku kolegium jezuickiego w 1744 roku. Odkryte podczas badań piwnice budynku zostały wówczas zasypane gruzem pochodzącym z rozbiórki. I teraz coś, czego nie rozumiem. Autorzy piszą:
"W trakcie badań archeologicznych w obrębie wykopów na dziedzińcu liceum pozyskano łącznie 7571 fragmentów ruchomych zabytków, w tym 2834 ułamki ceramiki naczyniowej, wśród której wydzielono 451 ułamków talerzy fajansowych, 1544 fragmenty kafli piecowych, 163 przedmioty metalowe, w tym 30 przedmiotów brązowych i jeden ołowiany, 970 fragmentów szkła naczyniowego, w tym 174 fragmenty szkła kryształowego, 741 fragmentów szkła butelkowego, 570 fragmentów szkła taflowego, 557 kości zwierzęcych, trzy fragmenty muszli szczeżui, 173 fragmenty polepy i 16 przedmiotów innych, wśród których wystąpiło między innymi siedem fragmentów fajek, dwie kostki domino, połowa ceramicznego ciężarka do sieci."
Znakomita większość tych przedmiotów znaleziono w zasypisku piwnicy.
W tym miejscu nie wspomniano o monetach, a i monety wówczas znaleziono.
"W warstwie gruzu, którą można wiązać z rozbiórką XVII-wiecznego budynku jezuickiego i niwelacją terenu, odkryto pięć monet. Nie były to monety o dużym nominale. Wszystkie należy datować na lata 50. i 60. XVII wieku. Znaleziono je w XVIII-wiecznej warstwie gruzu, powstałej po niwelacji terenu po rozbiórce budynku datowanego na XVII wiek. Należy przypuszczać, iż zawieruszyły się one w budynku, np. pod podłogą i zostały zdeponowane następnie w warstwie razem z gruzem rozbiórkowym pochodzącym z tegoż budynku."
Były to cztery boratynki i częściowo nieczytelny szeląg pruski Fryderyka Wilhelma z roku 1654. Trzy razy czytałem opis boratynek i nadal nie wierzę w to, co przeczytałem, biorąc pod uwagę, że autorzy są archeologami i powinni mieć dostęp do fachowej literatury, a w informacjach dla autorów napisano: "Artykuły złożone do „Zeszytów Chojnickich” są recenzowane zgodnie z wytycznymi Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Redakcja przekazuje artykuły do dwóch zewnętrznych recenzentów (których afiliacja jest różna od afiliacji autorów), dobieranych spośród znawców danej problematyki, z zachowaniem zasady podwójnej anonimowości (double blind review), co oznacza, że recenzenci i autorzy nie są informowani o swoich personaliach. Ocenie podlega oryginalność pracy, wartość merytoryczna, wykorzystana baza źródłowa i literatura, a także warsztat naukowy autora. Recenzje sporządzane są na piśmie, a autorzy są informowani o ich wyniku i otrzymują je do wglądu."
To teraz przeczytajcie, co napisano o znalezionych szelągach Jana Kazimierza.
"Dwa z nich należą do typu szelągów koronnych. Zostały one wybite w mennicy w Ujazdowie pod Warszawą i Krakowie. Na ich rewersie przedstawiona była uwieńczona głowa króla w prawo. Pod nią znajdowały się litery „T.L.B.”. W otoku mieścił się napis: „IOAN.-CAS. REX. (Jan Kazimierz Król). Na rewersie przedstawiono orła, pod nim znajdował się herb Ślepowron. W otoku był napis: „SOLID. REG. POLO” i data wybicia. Moneta została wykonana z miedzi, miała średnicę 16 mm przy masie 1,33 g. W przypadku pierwszej z monet awers był całkowicie starty, przez co nieczytelny. Rewers wykazuje także ślady silnego starcia, jednak można zauważyć na nim orła oraz otok, a w nim datę wybicia 1665(?). Kolejna z monet ma czytelny, acz również wytarty awers, przesunięty w stosunku do krążka w prawy dół. Rewers był dobrze zachowany, lecz odczytanie daty emisji okazało się niemożliwe.
Kolejne dwie należą do odmiany litewskiej, bitej w mennicy w Kownie. Ich awers był identyczny jak w wersji koronnej. Na rewersie przedstawione było godło herbu Pogoń (czyli jeździec na koniu z uniesionym nad głową mieczem), pod którym znajdował się monogram „HKPL”, a na otoku napis „SOLI. MAG. DVC. LIT.” i rok emisji. Moneta została wybita z miedzi, miała średnicę 15,9 mm przy masie 1,29 g. Pierwsza z monet odkrytych w trakcie badań ma silnie wytarty awers i rewers, przy czym na rewersie widoczna była Pogoń i nieczytelne litery otoku. Druga z monet była zachowana w lepszym stanie, pomimo że nosi również ślady wytarcia. Na awersie widoczna była głowa króla, na rewersie Pogoń i fragment otoku: „MAG. DVC”. W obu przypadkach nieczytelny był rok emisji. "
Podane w tekście średnica i masa monet to nie parametry odkrytych egzemplarzy, tylko dane zaczerpnięte z książki T. Kałkowskiego "Tysiąc lat monety polskiej". Nad informacjami o szelągach koronnych można przejść do porządku. Zastanawia tylko, na jakiej podstawie uznano jedną za wyrób krakowski, jeśli rocznik albo był nieczytelny albo był 1665 (prawdopodobnie). To natomiast, co napisano o szelągach litewskich... Szelągi z Kowna z literami HKPL???
Brak w artykule informacji o losie wykopanych obiektów. Z dużym prawdopodobieństwem, bo wzmianki o takim postępowaniu znam z innych podobnych sprawozdań, można przypuszczać, że tkwią w jakimś magazynie. Ile razy od roku 2010 do nich zaglądano? Jakich fantastycznych wiadomości dostarczyć mogą "2834 ułamki ceramiki naczyniowej" odsiane z gruzu, którym wypełniono piwnice po rozebranym budynku? Jak wygląda okresowa inwentaryzacja (obowiązkowa chyba)? Ktoś te kawałki naczyń liczy? Sprawdza, czy to te same, które wykopano, czy ktoś czegoś nie podmienił? Prostym magistrem fizyki tylko jestem i być może dlatego sensu w gromadzeniu i przechowywaniu takich "zabytków" nie widzę.