Strony

wtorek, 30 grudnia 2014

Co jest czym czego

Ze szkół pamiętam, że w rozmowie, jaką by nie była, najważniejsze jest, by rozmówcy używający pewnych słów mieli to samo na myśli.
Rządzi nomenklatura (bynajmniej nie nomenklatura partyjna - jej się tylko wydaje, że rządzi).
Rządzi nomenklatura - słownictwo, a właściwie reguły ustalające sposób tworzenia i stosowania słownictwa w jakiejś dziedzinie.
Sprawa jest w miarę prosta, kiedy poglądy wymieniają ludzie działający w tej samej dziedzinie. Kiedy spotykają się ludzie nie zajmujący się tym samym może się okazać, że wypowiadając te same słowa, całkiem o czym innym myśląc.

Przeczytałem sobie ostatnio na nowo książeczkę Henryka Mańkowskiego "Fałszywe monety polskie".
Wydaje nam się dziś, że nigdy wcześniej kolekcjonerzy nie byli tak bardzo oszukiwani przez fałszerzy. Okazuje się, że dawniej zagrożenie nie było mniejsze. Od samego początku XIX wieku czyli od narodzin nowoczesnego kolekcjonerstwa numizmatycznego w Polsce, pojawiali się nieuczciwi producenci falsyfikatów. Zdarzało się, że sami kolekcjonerzy własnoręcznie produkowali falsyfikaty do swoich zbiorów! Pisze Mańkowski
Ignacy Przeszkodziński, były pułkownik wojsk polskich, gorliwy zbieracz, miał słabość do posiadania kompletnych seryj monet, mianowicie z panowania Stanisława Augusta. Lata, których dostać nie mógł, dorabiał zapomocą dłutka i rylca. Pouczył go, zdaje się w sztuce tej pierwszorzędny mistrz, bo Józef Majnert. Tak przerobił talara 1788 na rok 1787, półtalarka 1783 na 1785 w czasie, gdy, jak wiadomo, w latach 1785 do 1787 ani talarów, ani półtalarów nie bito. 
Nie da się ukryć. Gdyby nie kolekcjonerzy, nie było by fałszerzy.

W innym miejscu Mańkowski zauważa:
Byli i inni, lecz ci fałszowali, zdaje się, tylko z amatorstwa, robili kopje, by uzupełnić swoje zbiory, a tylko lekkomyślność niejednego z nich innych zbieraczy na szkodę naraziła.
Podkreśliłem fragment, bo niedawno przekonałem się (wracam do pierwszej myśli tego wpisu), że to co było jasne i oczywiste dla Mańkowskiego i tak samo jasne i oczywiste jest dla mnie, niekoniecznie jest takim dla innych osób.
4 grudnia postawiono mi kilka pytań, na które odpowiadałem - jak mi się wydawało - merytorycznie i konkretnie. Okazało się, że moje opinie, są tylko moimi opiniami, a nie obiektywną prawdą.

Na przykład takie pojęcia, jak fałszerstwo na szkodę kolekcjonerów i fałszerstwo na szkodę emitenta.
Szkoda - pierwsze znaczenie słownikowe - krzywda, strata. Jaką więc stratę, czy krzywdę ponosi emitent w związku z czyjąś fałszerską działalnością? Czy stratą jest brak zarobku? Prawo mennicze należne władcy gwarantowało mu dochód z produkcji monet. Na monetach bitych przez fałszerza władca nie zarabiał.
A co władca tracił, kiedy pojawiał się fałszerz? Przede wszystkim prestiż. I to nie tylko z tego powodu, że ktoś inny uzurpował sobie prawa mennicze, ale też z powodu bardziej prozaicznego. Produkty fałszerza były zwykle (ale nie zawsze!) gorszej jakości od monety oficjalnej - fałszerz chciał zarobić jak najwięcej. Zła moneta w obiegu świadczyła o słabości władcy, a jeśli było jej dużo, destabilizowała rynek.

A jaką szkodę ponosi kolekcjoner nabywający falsyfikat zamiast oryginału? Dopóki nie próbuje takiej monety sprzedać jest z niej zadowolony, może nawet dumny, jeśli miała to być moneta rzadka i cenna. Jeśli działając w dobrej wierze (przecież ma oryginał) sprzeda ją innemu kolekcjonerowi (jako oryginał), to może nawet na tym finansowo zyskać. Wymierną stratę materialną poniesie, gdy przy próbie sprzedaży okaże się, że to nie oryginał, tylko nic nie warta blaszka. Albo kawałek srebra czy złota, tyle, że nie zabytkowy, a całkiem świeżej produkcji (wtedy materialna strata może być trochę mniejsza).

A idąc trochę dalej. Czy moneta wybita w mennicy, oryginalnymi stemplami, ale nie w ramach normalnej produkcji, tylko z materiału będącego własnością pracownika mennicy, to fałszerstwo, czy nie? Albo, czy moneta wybita w mennicy, oryginalnymi stemplami, ale na krążku z niewłaściwego metalu, albo w sposób odbiegający od normatywnego - fałszerstwo to, czy nie fałszerstwo? A jeśli fałszerstwo, to na czyją szkodę? Emitenta? Przecież taki "rarytas" nie został  wyprodukowany po to, by płacić nim w sklepie za towary albo za usługi. Fakt, prestiż emitenta cierpi. Może są naruszane jakieś regulacje obowiązujące w mennicy, ale strata materialna mennicy ogranicza się do znikomej wartości użytego metalu i do zużycia maszyn i stempli.
A jaką szkodę ponosi kolekcjoner kupujący taki wyrób? Materialnej szkody zazwyczaj nie doświadcza. Jeśli jest to "kolekcjoner" (czytaj handlarz), to wręcz przeciwnie, może nieźle zarobić, Stratę odnotuje, jeżeli okaże się, że na skutek normalnych zjawisk rynkowych (prawa popytu i podaży) rynkowa wartość obiektu spadnie poniżej ceny zakupu. Albo...
jeżeli w ramach śledztwa w sprawie stwierdzonych w mennicy nieprawidłowości zostanie włączony w grono osób podejrzanych.
Tylko podejrzanych o co? O wprowadzanie fałszywej monety do obiegu? O paserstwo (kupił przedmiot pochodzący z przestępstwa)? O naruszenie przepisów skarbowych (bo nie płacił podatku od zysków z handlu monetami kolekcjonerskimi)?

Moje opinie w tym zakresie są jasne i od lat niezmienne.

Produkcja monet obiegowych w celu wprowadzenia do obrotu rynkowego to przestępstwo. I to akurat powinno być przyjmowane jako prawda obiektywna.

Włączanie do kolekcji takich monet może w pewnych przypadkach narazić kolekcjonera na kłopoty, bo zgodnie z prawem fałszywe pieniądze powinny być zgłaszane w banku albo na policji. W instrukcji opublikowanej na stronie NBP mowa co prawda tylko o banknotach, ale w stosunku do monet obowiązują te same zasady. W pracy Mańkowskiego jest taki akapit:
Zanim przystąpimy do właściwego naszego tematu, musimy wspomnieć chociaż w krótkości o fałszowaniu współczesnem monet w obiegu będących. Plaga ta jest bardzo starą i do dnia dzisiejszego nie wykorzenioną. Pomimo groźby i wykonania najsroższych kar za udowodnione fałszerstwo i nieprawne bicie monet, spotykamy w każdej epoce liczne dowody tych oszustw. To też każdy większy zbiór posiada i dla porównania posiadać powinien obok monet prawnie bitych i okazy współczesne fałszowane. 
Oczywiście określenie "okazy współczesne fałszowane", to nic innego, tylko monety, które dziś nazywamy raczej fałszerstwami z epoki.

Monety produkowane w mennicach (niezależnie od tego, czy oficjalnie i legalnie, czy nieoficjalnie i nielegalnie (?)) nie w celu wprowadzenia do rzeczywistego obiegu pieniężnego, tylko w celu sprzedaży kolekcjonerom, nie są monetami, a obiektami metaloplastycznymi.
Choćby narodziny ich były usankcjonowane stosownymi rozporządzeniami odpowiednich władz opatrzonymi czternastoma pieczęciami w siedmiu kolorach tęczy.

To z kolei pozostaje wyłącznie opinią. Moją i mam nadzieję, że nie tylko moją, ale opinią, a nie prawdą obiektywną.  Nie przeczę, że te wyroby mogą być przedmiotem kolekcjonerstwa (tak jak nie przymierzając etykiety zapałczane, albo "gołe baby", o których kiedyś śpiewał Kazik Staszewski). Nie zamierzam zaprzeczać rzeczywistości - te wyroby mają szerokie grono miłośników gotowych płacić za nie bardzo duże kwoty. Ale...

... kolejny powrót do pierwszego akapitu - kiedy ja mówię o monetach, to niekoniecznie mam na myśli to samo, co kolekcjoner "dukatów lokalnych" albo "lustrzanek" emitowanych przez Narodowy Bank Polski.

To ostatni tegoroczny wpis na moim blogu. Życzę Wam kolekcjonerskich radości i sukcesów w roku następnym.

I niekolekcjonerskich też.

P.S.
Wpis bez zdjęcia? Nie może być!
Patrzcie, jakie cacko ostatnio kupiłem
Tak, kupiłem monetę "w gradingu". Za całych 17 złotych, w tym przesyłka. Taki rarytas, za tak niewielkie pieniądze! Jeszcze o nim napiszę, ale już w styczniu 2015 roku.

P.P.S
Tytuł "Co jest czym czego" ukradłem z małej książeczki "Wstęp do imagineskopii", o której już na blogu wspominałem. Szczerze polecam, może spis treści Was zachęci.



niedziela, 21 grudnia 2014

Przedświąteczne porządki

Jak to było?
Cudze chwalicie, swego nie znacie...

Nie podczas porządków przedświątecznych, tylko w trakcie uzupełniania brakujących i poprawiania słabych zdjęć w katalogu mojego zbioru okazało się, że ... sami nie wiecie, co posiadacie.

Najpierw zeskanowałem tę dziesięciofenigówkę:
a chwilę później tę:
Ten sam rocznik, ta sama mennica. To, że jedna moneta ma nominał 10 RENTENpfennig, a druga 10 REICHSpfennig, oczywiście wiedziałem.
Nie wiedziałem natomiast, że ta druga jest fałszywa!
Skąd to przekonanie?
Zobaczcie sami.

Widać, że ręcznie dłubane, prawda?

Oczywiście nie jest to falsyfikat na szkodę kolekcjonerów, bo moneta pospolita i tania. Oczywiste też, że fałszerz nie miał problemów z wprowadzeniem jej do obiegu - mam tę monetę w zbiorze od tak dawna, że nie mam żadnej informacji o dacie kupna. Znaczy to, że kupiłem ją (albo od kogoś dostałem) co najmniej  świerć wieku temu. I przez cały ten czas nie zauważyłem, że to falsyfikat!

Warto czasem zrobić porządki.



niedziela, 7 grudnia 2014

Czy święty Mikołaj trafił do Was?

Do mnie trafił.
Przyniósł miedzianego grosza.
Nie byle jakiego grosza, bo to odmiana z dwiema kropkami - po GROSZ i po 1839. Odmiana rzadka, (Plage 257 R, Berezowski 688, wycena 4,00 zł).
Ustawiłem w licytacji dość wysoki limit pomimo, że odmianę z dwiema kropkami w zbiorze już mam.
Czy widzicie różnicę? Nie o stan zachowania tu chodzi, nowa moneta jest przecież brzydsza.

Popatrzcie na kropki po 1839. Są różnej wielkości i w różnej odległości od cyfry 9!
Wiedziałem o istnieniu tego wariantu już od jakiegoś czasu i cierpliwie wyczekiwałem, kiedy pojawi się możliwość jego kupna. Doczekałem się.

Co oznacza istnienie dwóch wariantów tej rzadkiej odmiany? No cóż, oznacza to, że odmiana ta nie jest tak rzadka, jak się wydawało. Istniały co najmniej dwa stemple rewersu, czyli nakład mógł przekroczyć 50.000 egzemplarzy.

Ciekawe, co będzie dalej.

PS
Przed chwilą zakończyła się kolejna aukcja, na której można było kupić grosza 1839 z dwiema kropkami - wariant z kropka oddaloną od dziewiątki. Cena końcowa - bardzo atrakcyjna.





wtorek, 2 grudnia 2014

I jak tam prezenty?

Ja za swój sam zapłaciłem, a dostarczyła niezawodna Poczta Polska.
Los zrządził, że w dniu świętego Eligiusza trafiła do mnie monetka upolowana na tej aukcji.
To, co na aukcyjnym zdjęciu wyglądało nie do końca pewnie
z bliska prezentuje się lepiej. Awers nie zachwyca, bo zardzewiały, jak się patrzy i szkoda dla niego uwagi, ale za to rewers jest bardzo ciekawy, choćby dlatego, że to rzadszy wariant odmiany z legendą bliżej obrzeża - wariant z "szeroką jedynką".
Tym ciekawszy, im bliżej się mu przyglądać.

Tego zdwojenia stempla jeszcze w zbiorze nie miałem. Znałem je tylko ze zdjęcia z aukcji, w której sromotnie poległem.

Dobre wiadomości mieszają się ze złymi.
Z jednej strony - nareszcie będzie można podziwiać trojaki Zygmunta III z kolekcji Tadeusza Igera. Na razie można było obejrzeć wystawę okolicznościową z okazji otwarcia Gabinetu Numizmatycznego im. Tadeusza Igera. Szkoda tylko, że do dzisiaj na stronie opolskiego muzeum
http://muzeum.opole.pl/uncategorized/zbior-trojakow-staropolskich-tadeusza-igera-w-muzeum-slaska-opolskiego/
nie poprawiono błędu w dacie urodzin Kolekcjonera.

Z drugiej - coraz mniej powodów, by zaglądać na Allegro. Cafe numismatique po zwolnieniu Pana Piotra pogrąża się jeszcze głębiej (o ile to możliwe), a sam serwis aukcyjny jest coraz mniej przyjazny dla użytkowników. Ostatnio na przykład powrócił problem dostarczania emaili z subskrypcjami. Trzeba ładnie poprosić admina działu "Zgłoszenia błędów technicznych" - dosyła "ręcznie". Śmiechu warte. Z tym można sobie poradzić, na razie mechanizm RSS jeszcze działa. Jak długo?

Może w przyszłym roku będzie lepiej.
Pozdrawiam, pozostając w niecierpliwym oczekiwaniu na niespodzianki z worka świętego Mikołaja.

piątek, 28 listopada 2014

Przedświątecznie.

Nie o dwudziestym piątym grudnia myślę. Inne święto tuż, tuż.

Zbliża się dzień św. Eligiusza, patrona numizmatyków, złotników. Pierwszy grudnia.
Eligiusz był biskupem Noyon (Francja). Żył na przełomie VI i VII wieku - urodził się około roku 590. Niesłusznie nie należy do świętych powszechnie znanych. Niesłusznie, bo choćby ze względu na przypisywane mu dzieła sztuki złotniczej. Nie przez przypadek jest patronem złotników, kowali, numizmatyków i kolekcjonerów monet. Medalierstwo i złotnictwo zawsze były sobie bliskie. Ojciec Eligiusza był złotnikiem, nic więc dziwnego, że syn kształcił się w tym samym zawodzie. Uczył się jednak nie u ojca (początkowo zapewne tak, ale ważniejsze, co było później). Praktykował u Abbona, który prowadził mennicę w Limoges. Później wsławił się pracami złotniczymi, które zapewniły mu kontrakty dla króla Chlotara II i jego następcy, Dagoberta I. Na przykład na wykonanie tronu.
Oprócz tego był Eligiusz zarządcą mennicy w Marsylii. Na bitych w niej monetach umieszczał swoje imię, ELIGI (na rewersach oczywiście, awers był dla króla).
Tiers de sou d'or (1/3 złotego pensa?)

W porównaniu z rzymskimi denarami, portret króla Dagoberta nie wypada szczególnie okazale, ale początek VII wieku nie był okresem rozkwitu sztuk. To przecież czas mroków średniowiecza.

Myślę, że warto w dniu świętego Eligiusza zrobić sobie jakiś numizmatyczny prezent. W ten sposób w grudniu będziemy mieli trzy okazje do otrzymania prezentów: Eligiusz, Mikołaj i Gwiazdka. A jeśli jeszcze ktoś miał szczęście urodzić się w grudniu i na dodatek na ten miesiąc przypadają mu imieniny, to może liczyć na gwałtowny rozwój kolekcji, czego Wam i przy okazji sobie gorąco życzę.

Byle nie były to okazy takie, jak ten koszmarek, wypatrzony niedawno na Allegro.


P.S.
Sądząc po odzewie na mój ostatni wpis Jachymow - turystycznie nie wiem, czy nie powinienem zabrać się za stworzenie bloga turystycznego.
W uzupełnieniu jeszcze jedno jachymowskie zdjęcie (choć zrobione już w domu).


Z wycieczki przywiozłem sobie pamiątkę - kilkucentymetrowy kamyk skrzący się metalicznie (pewnie jakieś łyszczki, serycyt?). Ścieżka, którą dziesiątego listopada piąłem się w górę, wzdłuż strumienia błyszczała i skrzyła się pod butami, i to pomimo braku słońca.


niedziela, 23 listopada 2014

Jachymow - turystycznie

Do tegorocznej listopadowej wycieczki numizmatycznej zacząłem przygotowania pod koniec września. Internet sypnął adresami jachymowskich pensjonatów. Wybrałem sześć; wysłałem zapytania; przyszła jedna odpowiedź:
Dobrý den,v uvedeném termínu máme ještě volný pokoj pro 1osobu, máme ho pro Vás rezervovat? S pozdravem Pavlína Kubínová Penzion U Štoly

Zajrzałem na stronę pensjonatu, zapytałem o cenę noclegu i uznałem, że nie ma powodu do wybrzydzania. Poprosiłem o rezerwację na dwie noce.

GPS doprowadził mnie, jak po sznurku.Przyjechałem ciut za wcześnie, mimo to zostałem serdecznie przyjęty. Pokój okazał się czysty, ciepły, przytulny. Za oknem...
pięknie. Odległość od kościelnej wieży i poziom, na którym jest ta wieża w stosunku do mojego pokoju potwierdziły to, co wcześniej zaobserwowałem z okien samochodu - spacery po Jachymowie wymagają dobrej kondycji. 
Rozpakowałem rzeczy i ruszyłem do muzeum (muzea mają swoje godziny otwarcia i to decyduje o planie dnia). Topografia miasteczka wymusiła pragmatyczne rozwiązania. Zamiast iść 500 metrów ulicą, którą przyjechałem, skorzystałem ze skrótu
(zadaszenie chroni przed śniegiem, nocą schody są oświetlone!) i dalej stromą uliczką 
w sumie jakieś 150 m. Zwiedzanie muzeum już opisałem.  

Po zwiedzaniu żołądek upomniał się o swoje prawa, ruszyłem na poszukiwanie miejsca, w którym będzie można zjeść obiad. Okazało się, że poza sezonem nie ma zbyt wielkiego wyboru. Odpuściłem sobie lokale w dolnej, sanatoryjnej części miasta,
darowałem sobie fastfoody i "chińczyka", wylądowałem w lokalu przy pensjonacie VZHŮRU NOHAMA. Bardzo smacznie gotują, o takiej oczywistości, jak dobre piwo wspominać nie trzeba (ale można). 

Ze wstępnego rekonesansu internetowego wiedziałem, że w Jachymowie jest basen. Ba! Nie zwykły basen, tylko AQUACENTRUM AGRICOLA.
Nazwa miejscowego aqua-centrum jest oczywiście nieprzypadkowa. "Ojciec geologii", Georgius Agricola, autor De Re Metallica był w latach 1527-1533 mieszkańcem Jachymova. 
Sprawdziłem, jak to wygląda z bliska i... nie ma rady, trzeba wspiąć się do pensjonatu po kąpielówki i ręcznik. W linii prostej 2 kilometry, różnica wzniesień 150 metrów, ale po kilku godzinach spędzonych za kierownicą poprzedniego dnia i dzisiaj, nie ma nic lepszego, niż basen. Po przepłynięciu czterdziestu długości  i kwadransie w jacuzzi człowiek jest, jak nowy. Pomimo, że to zwykły basen, ze zwykłą wodą. 

W Jachymowie leczy się ludzi wodą niezwykłą. 
Mój pensjonat mieści się przy ulicy Na Svornosti, a dojeżdża się do niego przez...
kopalnię uranu. Dawną kopalnię uranu, jeszcze dawniejszą kopalnię srebra. Miałem wielką ochotę na jej zwiedzenie. Niestety, taką możliwość mają tylko goście największych domów uzdrowiskowych Jachymova. Wycieczka do kopalni jest jedną z atrakcji oferowanych kuracjuszom.

Kiedy w XVI wieku odkryto tutejsze złoża srebra nikt nie przypuszczał, że to tylko jedno z bogactw tej ziemi. Okazało się później, że pod Jachymowem jest cała tablica Mendelejewa. W tym szczęście i nieszczęście zarazem - uran. To stąd pochodziła ruda, z której Maria Skłodowska Curie wyodrębniła rad i polon. Noblistka odwiedziła Jachymov, w muzeum jest jej wpis z pamiątkowej księgi
miejscowej fabryki barwników wytwarzanych z rudy uranowej. 

Jachymov zasłynął, jako pierwsze na świecie uzdrowisko radonowe. Kurował się tu między innymi...
Radon, to gaz szlachetny, produkt rozpadu radu. Rad z kolei jest produktem rozpadu uranu. Okazało się, że podziemne wody wypływające w chodnikach kopalni zawierają duże ilości radonu. Dziś wody te są podstawowym produktem kopalni (przynajmniej oficjalnie).

Uran, to smutna karta w historii Jachymova. Wykorzystywanie jeńców i więźniów do jego wydobycia zaczęli Niemcy. Uran potrzebny był im do stworzenia wunderwaffe - cudownej broni, która miała przechylić szalę zwycięstwa w II Wojnie Światowej na stronę III Rzeszy. Na szczęście się nie udało. 
Po wojnie, już w 1945 r. niemieckie obozy przejęli Rosjanie. W tym właśnie roku władze Czechosłowacji podpisały tajny układ z ZSRR, na mocy którego wydobywana w Czechosłowacji ruda uranu trafiała do ZSRR. Początkowo w kopalniach zatrudniano jeńców niemieckich. Później dowieziono z Rosji jeńców z niemieckiego frontu wschodniego. Od roku 1949 do obozów pracy przy jachymowskich kopalniach zaczęli trafiać więźniowie polityczni. W 1953 r. było tych obozów piętnaście, a w nich, w nieludzkich warunkach przebywało 12.000 więźniów. 
Jeden z tych obozów znajdował się bezpośrednio nad szybem Svornost (Svornost = zgoda), tym w sąsiedztwie pensjonatu U Štoly. U Štoly = przy sztolni, tu akurat nie chodzi o szyb, tylko sztolnię, znajdującą się kilkadziesiąt metrów dalej.
Do obozu prowadziło 250 stromych, drewnianych schodów otoczonych zasiekami z drutu kolczastego. To było jedyne miejsce, w którym więźniowie nie byli bezpośrednio pilnowani przez strażników. Dziś niewiele z nich zostało.
Próby ucieczki w drodze między strażnicami u dołu i nad schodami skończyły się ujęciem zbiegów w bardzo trudnym terenie i egzekucją wykonaną na miejscu.
Na cmentarzu przy kościele Wszystkich Świętych jest zbiorowy grób ofiar "Jachymowskiego piekła".
Zwróćcie uwagę na daty! To trwało do roku 1960!
W roku 1962 Rosjanie zamknęli jachymovskie kopalnie uranu, próbując uniemożliwić ich dalszą eksploatację zalewając chodniki i zasypując szyby. Czechom udało się uruchomić niektóre z nich, dzięki temu Jachymov nadal może pełnić rolę uzdrowiska leczącego wodami radonowymi.

Początkowo planowałem, że w Jachymowie spędzę sobotę, w niedzielę pojadę do Gruntalu i w poniedziałek ruszę w powrotną drogę do domu.  Jachymov tak mi się spodobał, że odsunąłem powrót na wtorek.
W poniedziałki muzea na całym świecie (prawie) są pozamykane, więc na ten dzień zaplanowałem dłuższą pieszą wycieczkę.


Po śniadaniu w pensjonacie (wliczone w cenę noclegu) ruszyłem na szlak. Tuż nad pensjonatem zaczyna się "Naučná stezka Jáchymovské peklo" - szlak turystyczny prowadzący śladami uranowych obozów pracy. W sumie około 8,5 kilometra, ale z mnogością stromych podejść i zejść w dół. Początkowo prowadzący w górę, stromymi leśnymi ścieżkami, przy których co jakiś czas pojawiały się dziwne obiekty.
 związane z ujęciami wody dla miasta i kopalni
i wejścia do dawnych sztolni. Po kilkudziesięciu minutach dochodzimy do resztek jednej z wielu kopalń - Důl Eduard.
Teraz trochę w dół, mijając tereny narciarskie oczekujące na sezon (który zwykle zaczyna się tu około połowy listopada - zwykle, ale nie w tym roku),
leśne jeziorko
dochodzi się do miejsca, w którym znajdował się kolejny obóz. Obóz Eliáš, miejsce, do którego razem z pierwszymi więźniami trafiła w roku 1949 grupa skautów. Upamiętnia ich krzyż stojący na leśnej polanie.
Kolejne kilometry szlaku doprowadzają do pozostałości zamku Freudenstein, w którym znajdowała się pierwsza mennica Schlików.

Stąd blisko już do zamknięcia pętli szlaku przy szybie Svornost.
Jak widać, pogoda nie była już tak piękna, jak w dniu przyjazdu. Mimo to, zamiast skończyć spacer, ruszyłem dalej. W sobotę nie zdążyłem przejść się zachodnią stroną doliny.
Minąłem Svornost i kościół Św. Joachima (patrona doliny i miasta)
i zacząłem się wspinać (tu wszędzie trzeba się wspinać) na zbocze wąskimi uliczkami, które zimą stają się przejezdne tylko dla samochodów z napędem na cztery koła (i to z łańcuchami na kołach).
Było w górę, będzie w dół. Strome schodki sprowadziły mnie do ulicy biegnącej dnem doliny. Stąd znów pod górę, na cmentarz, ten z mogiłą ofiar obozów pracy.
Przeważają na nim stare nagrobki. Współczesne pochówki w Czechach, to w niemal stu procentach urny umieszczane w kolumbarium.
Większość starych  mogił zachowała się w niezłym stanie.
Z cmentarza było już całkiem niedaleko (i w dół) do przetestowanego w sobotę lokalu. Po obfitym obiedzie, powrót do pensjonatu (w górę), krótki odpoczynek i... znów w dół (na basen), a potem, chcąc nie chcąc w górę, z powrotem do pensjonatu. Kolacja, pakowanie, a we wtorek rano start w drogę do domu.

Jachymov jest piękny. Szkoda, że większość zabytkowych, szesnastowiecznych kamienic chyli się ku upadkowi. Po wielu zostały już tylko puste miejsca.
Na wielu kamieniczkach jest informacja, że wystawiono je na sprzedaż.
Gdyby ktoś chciał kupić, na zdjęciu znajdzie numer telefonu. Wystarczy zadzwonić. A może się opłacać, bo...
podobno za- albo pod każdym niemal domem są ślady po niewielkich, "prywatnych" sztolniach. Ich właściciele mieli nadzieję, że kopiąc trafią na mityczne srebrne kieszenie - miejsca, w których gromadził się cenny kruszec. Ilu je znalazło?

Jachymow jest wart odwiedzin, niezależnie od pory roku. Ładnie jest tam nawet w tak nieciekawym miesiącu, jak listopad.

Na koniec zagadka, bynajmniej nie numizmatyczna. Kto wie, do czego służy ta rura?




środa, 19 listopada 2014

Podróży ciąg dalszy

Ciekawe, czy ktoś z Was domyślił się, dokąd pojechałem z Jachymowa.
Nie domyślacie się? Może mapka pomoże.
W lewym dolnym rogu - Joachimsthal. A w prawym górnym?
Olbernhau. Dlaczego miało by to być miejsce ciekawe dla kolekcjonera interesującego się polskimi monetami?
Podpowiedź numer dwa. Tym razem prawy dolny róg mapki.
I wszystko jasne! Z takiej okazji nie mogłem nie skorzystać. Cóż znaczy dodatkowych 60 kilometrów i granica, która jest, a jakby jej nie było.
Na teren muzeum - skansenu wchodzi się bez konieczności uiszczania opłaty. Dawna Saigerhutte zajmuje spory obszar, na którym oprócz muzeum jest hotel, restauracja, sklepy z pamiątkami i mnóstwo innych ciekawych miejsc.
 Ja najpierw skierowałem się do najstarszej części zakładu.
Żeby wejść do środka, trzeba kupić bilet.
Jak widać, drogo nie było, a za to było co oglądać.
To nie jest mennica. Tymi młotami nie bito monet. Tu kuto kotły, misy, a przede wszystkim rozkuwano bryły miedzi. Stąd pochodzą miedziane blachy na dachy zabytkowych budynków połowy Europy. Młoty są potężne, napędzane kołem wodnym i co najciekawsze, cała ta maszyneria została zrekonstruowana i działa do dzisiaj. Skromnie ubrany przewodnik (próbowaliście kiedyś wysłuchać cierpliwie piętnastominutowej przemowy w całkiem obcym Wam języku? - O ile z niemieckich tekstów pisanych jestem w stanie zrozumieć całkiem dużo, to szybko trajkoczącego Niemca nie byłem w stanie zrozumieć, więcej się domyślałem) nagle podszedł do ściany, pociągnął w dół wiszący przy niej kij i zablokował w jednym w wywierconych w ścianie otworów, usunął kołek podpierający młot (widać go dobrze na powyższym zdjęciu) i...
Usłyszeliśmy szum wody spadającej na koło i za moment ziemia się zatrzęsła. Młot zaczął uderzać w kawał grubej gumy leżącej na kowadle.
W podobny sposób napędzany był potężny miech podający powietrze do palenisk pieców.

Nazwa Saigerhutte nie pochodzi od nazwy miejsca ani nazwiska właściciela tego przedsięwzięcia. Pochodzi od metody segregowania składników stopu, tzw. czarnej miedzi. Rudy miedzi zawierają zwykle wiele domieszek, w tym między innymi srebro. Saigerung, to właśnie metoda segregacji, oddzielania srebra od miedzi. Metodę opracowano na początku XV wieku. Umożliwiała ona opłacalne odzyskiwanie srebra ze stopów miedzi, w których metalu tego było mniej, niż pół procenta. W procesie tym wykorzystywano ołów, bo zauważono, że srebro łączy się z nim znacznie lepiej, niż miedź oraz fakt, że poszczególne składniki stopu mają różne temperatury topnienia. Cały proces przedstawiono oczywiście w jednej z muzealnych gablot.

Technika oddzielania srebra od miedzi, ciekawa sama w sobie, nie była oczywiście tym, co sprowadziło mnie do Gruntalu. Magnesem była mennica. To tu bito miedziane szelągi i grosze koronne z portretem Augusta III.
Gruntal miał wcześniejsze tradycje mennicze. Miedziane kuźnice pierwszy raz wykorzystano do produkcji monet w 1621 r. podczas niesławnego Kipper- und Wipperzeit. Bito tam wówczas jednostronne fenigi z niskopróbnego srebra (bilonu).
Dekretem z dnia 30 lipca 1750 r. król Polski August III Sas ustanowił w Gruntalu mennicę, w której miano bić polskie monety. 12 Listopada 1750 dyrektor mennicy drezdeńskiej Friedrich Wilhelm ô Feral zapisał, że Saygerhütte Grünthal zamówiła 3 śrubowe prasy mennicze. Dostarczono je w styczniu 1751 r. Trochę wcześniej, bo w listopadzie 1750 r. dyrektor Feral oddelegował do Gruntalu Johanna Friedricha Rennera jako Münzdruck-Werkmeister. Nawiasem mówiąc, z tej chronologii zdarzeń wynika, że szelągi z datą 1750 zostały wybite w Dreźnie, podobnie jak testowa emisja z datą 1749.
Stemple dla mennicy w Gruntalu dla roczników 1751 i 1752 wykonał drezdeński rytownik Carl Christoph Pribus. Za 102 pary stempli polskich szelągów otrzymał 300 talarów.
Monety wybite w Gruntalu transportowano do Drezna i stamtąd do Polski. Jeden z zachowanych raportów - autorstwa Johanna Gottheita am Ende (zarządcy mennicy) z 27 września 1753 r. - informuje, że z Saygerhütte Grünthal wysłano do Drezna zgodnie z zamówieniem z 14 września tegoż roku 1050 talarów w polskich szelągach. Monety wysłano w 60 workach, z których każdy zawierał po 10 dukatów czyli 15200 szelągów i ważył około 20 kilogramów.
7 Stycznia 1756 do mennicy trafiło następujące polecenie:
„Ponieważ zdecydowaliśmy łaskawie zakończyć bicie polskich monet w Grünthal, wszystkie istniejące maszyny mennicze i dodatkowe wyposażenie... należy z zachowaniem należytej ostrożności przetransportować do mennicy w Dreźnie."
Za kilka miesięcy wybuchła wojna siedmioletnia. Mennicę zajęli Prusacy. Maszyny wróciły do Drezna dopiero 3 czerwca 1765 r. Z zapisów mennicy drezdeńskiej wynika, że były to te same maszyny, które przekazano do Gruntalu w 1751 r.
W latach 1751 do 1755 w Gruntalu wybito przeszło 41 milionów szelągów i prawie półtora miliona groszy.

Dziś po mennicy nie ma śladu, a w muzeum...
zamiast monet eksponuje się ich zdjęcia. Są to zdjęcia monet z kolekcji zgromadzonej przez Guntera Baumanna, autora broszury o gruntalskiej mennicy. W biblioteczce miałem jej pierwsze, jeszcze NRD-owskie wydanie. Teraz zaopatrzyłem się w wydanie drugie, poprawione.
Po długiej, mozolnej, ale miłej rozmowie z sympatyczną pracownicą muzeum dowiedziałem się, że monety ze zbioru Baumanna wystawione są w muzeum miejskim w Olbernhau. Dostałem kupon rabatowy na zakup biletu, wpisałem się do księgi pamiątkowej
i ruszyłem do centrum miasteczka.
Rzeczywiście, tu były monety.
Niestety, ani w jednym, ani w drugim muzeum nie udało mi się uzyskać odpowiedzi na pytania związane z powodami, dla których Baumann przypisał niektóre z tych monet Gruntalowi, a nie mennicy gubińskiej (jak to czynią inni autorzy). Dostałem za to adres i telefony do prezesa miejscowego stowarzyszenia numizmatycznego. Będę próbował to wykorzystać.

Muzeum miejskie w Olbernhau ma bogate zbiory. Prezentowana jest historia okolic od czasów neolitu, geologia (to w końcu te same Góry Kruszcowe), przyroda, sztuka, etnografia, technika i w końcu rękodzieło. Okolica słynie z wyrobów drewnianych - od przyborów szkolnych po zabawki. Zabawki dla dzieci i dla dorosłych.
Kraków szczyci się konkursami szopek, a mieszkańcy Erzgebirge długie zimowe wieczory spędzali tworząc takie cacka

Zmęczony, ale zadowolony z wycieczki  do Niemiec wróciłem do Jachymowa, do gościnnego pensjonatu U štoly. 

Co było dalej, napiszę za dni kilka - uprzedzam, o monetach nie będzie nic.