To już prawie tradycja - 11 listopada i dni sąsiednie przeznaczam na turystykę numizmatyczną.
Kiedy poprzednio byłem w Kutnej Horze, nie zdążyłem zobaczyć wszystkiego, co widzieć chciałem. Przede wszystkim mam na myśli muzeum srebra mieszczące się w "Hradku".
O ile zwiedzanie starej kopalni srebra jest atrakcją, z której korzystają liczne wycieczki, zwiedzanie muzeum srebra nie zainteresowało nikogo poza mną. Myślałem, że tak, jak lubię najbardziej, będę mógł się sam powłóczyć po muzeum. Nic z tego. Nie ważne, że "wycieczka" jednoosobowa. Bez przewodnika "není možno". Odczekałem kilka minut do pełnej godziny przy wejściu, dostałem plakietkę - dowód uiszczenia opłaty za możliwość fotografowania (jak zwykle z zastrzeżeniem - bez lampy błyskowej) i już można było rozpocząć zwiedzanie. Szybko uzgodniliśmy z panią przewodniczką, że najodpowiedniejszy będzie język czeski. W grę wchodziły jeszcze niemiecki (Ich verstehe nicht) oraz angielski (w tym przypadku ja miałem przewagę, co nie znaczy, że i tak nie było by problemów).
Zaczyna się oczywiście od geologii i mineralogii.
Kolejne sale poświęcono historii miasta i życiu jego mieszkańców. Po obejrzeniu makiety średniowiecznej Kutnej Hory i wysłuchaniu przewodniczki zrozumiałem, dlaczego tak często na ulicach spotyka się zdezorientowanych turystów obracających w dłoniach plany miasta albo szukających ratunku w smartfonach. Na planie Kutnej Hory trudno doszukać się jakiejkolwiek regularności. Nie ma typowego dla średniowiecznych miast układu z centralnie położonym rynkiem, w którego pobliżu znajduje się główna świątynia i z wyeksponowanym zamkiem - siedzibą władzy. Uliczki przecinają się pod nieoczekiwanymi kątami. Rynków, a raczej niewielkich placów jest multum. Naprawdę niełatwo się w tym połapać. Wytłumaczenie jest proste. Kiedy w okolicy odkryto złoża rudy srebra, rozpoczęto jej wydobycie w ten sposób, że dookoła drążonego szybu powstawała niewielka osada. Szybów przybywało. Osady rozrastały się, każda niezależnie od innych, łączyły z sobą bo nie były od siebie daleko i w końcu powstało duże bogate miasto-labirynt, które otoczono murami (dziś niewiele z nich zostało).
Mijając kolejne sale, czekałem na ekspozycję poświęconą głównemu produktowi miasta - monetom. Po drodze było kilka okołonumizmatycznych akcentów, na przykłąd gliniane skarbonki.
W końcu pojawiły się i monety. Najpierw w gablocie poświęconej katedrze świętej Barbary
aż w końcu dotarliśmy do sali, w której monety grały główną rolę. Pokazano w niej czeskie monety z okresu poprzedzającego okres groszy praskich,
oczywiście grosze i parwusy a także późniejsze emisje habsburskie. W gablotce z groszami rzuca się w oczy taki okaz
grosz praski - piedfort - wielokrotnie grubszy od normalnego grosza. W opisie nie podano jego wagi, ale przypuszczam, że może być zbliżona do wagi talara.
Muzeum srebra zaliczone. Kolejnym przystankiem miał być kościół świętego Pawła.
Niestety okazał się zamknięty na głucho. Przyczynę odkryłem oglądając odwrotną stronę biletu do katedry św. Barbary, której ominąć nie wolno i która jest otwarta przez okrągły rok.
Na bilecie jest zachęta do odwiedzenia kościoła św. Pawła wraz z informacją, że jest to możliwe tylko od czerwca do września (włącznie). Jak się później przekonałem w Čáslavi, gdzie zarezerwowałem sobie noclegi, powszechną w Czechach praktyką jest zamykanie muzeów na okres zimowy. Dlatego Czaslawskie muzeum mogłem obejrzeć tylko od zewnątrz.
Nie udało mi się też dostać do wnętrza imponującego kościoła św. Piotra i Pawła w Čáslavi.
Nie dziwcie się, że wieża nie zmieściła się w kadrze - ma prawie 90 metrów wysokości.
Wniosek jest oczywisty. Jeśli chce się w Czechach zobaczyć jak najwięcej, trzeba zaplanować wycieczkę na miesiące cieplejsze.
P.S.
Tradycyjna świętomarcińska gęś nie zawiodła. Objadłem się do wypęku, czego i Wam życzę, ale w tym celu, trudno i darmo, konieczny jest wyjazd w listopadzie.
Nie wiem czemu ale te ciągotki krajoznawczo-turystyczne nie wzbudzają mojego entuzjazmu na tym blogu . Ale wola właściciela rzeczą świętą jest, i pisać może o czym chce . Mimo to POZDRAWIAM .
OdpowiedzUsuńMnie z kolei zainspirowały do numzimatycznych podróży. Np. wpis o muzeum w Dreźnie.
OdpowiedzUsuńAle swoją drogą, z niecierpliwością czekam na opis jakiejs monety.
Stawiam na Augusta, krajcara, feniga lub lub niespodzianka;)
Na pewno jest to dodatkowe przeżycie, poznanie nowych miejsc, ich historii itd. Poza tym podróże to (zazwyczaj) sama przyjemność, więc nie można odmówić panu Jerzemu, że dzieli się tymi przeżyciami, skoro są one w jakimś stopniu powiązane z interesującym nas wszystkich tematem - monetami. Osobiście po wyjściu z muzeum Hutten-Czapskiego inaczej już patrzę na mój zbiorek Polski królewskiej. Czasem ciężko przychodzi człowiekowi pogodzenie się z faktem, że 99,9% rynku numizmatycznego (tego naprawdę NAJ!) jest dla niego zamknięte a jedyny kontakt ma (na szczęście) z nim przez szybkę. A chciałoby się poczuć ciężar takiego piedforta, czy pod lupą śledzić wypukłości zbroi Zygmunta III Wazy na 50-dukatówce :)
OdpowiedzUsuń