Google Website Translator Gadget

piątek, 20 września 2024

W odwiedziny do ulubionego stoika.

 O kogo chodzi? Oczywiście o tego jegomościa. 

A o jakim miejscu będzie mowa? 
O Caruntum, które było bazą operacyjną Marka Aureliusza podczas wojen z Markomanami w latach siedemdziesiątych II wieku n.e. Tam podobno powstała księga druga Rozmyślań.

Carnuntum – początkowo obóz wojskowy nad Dunajem założony na miejscu osady celtyckiej,  stopniowo rozbudowywane, zostało w II wieku stolicą Górnej Panonii (Pannonia Superior). Pierwsze wzmianki z roku 6 n.e. dotyczą wyprawy Tyberiusza (jeszcze nie cesarza) przeciw Markomanom. Obóz, początkowo z drewniano-ziemnymi umocnieniami, rozwinął się w połowie wieku pierwszego. Początkowo stacjonował tam legion X (Legio X Gemina), później legion XV (Legio XV Apollinaris). Za czasów Trajana do obozu przeniesiono legion XIV (Legio XIIII Gemina Martia Victrix). Przy rozrastającym się obozie obozie wyrosła duża osada cywilna, którą cesarz Hadrian podniósł do rangi municypium (Municipium Aelium Carnuntum). W roku 194 Septymiusz Sewer połączył obóz i osadę cywilną i nadał jej tytuł kolonii (Colonia Septimia Aurelia Antoniniana Carnuntum). W tym czasie Caruntum miało już około 50 tysięcy mieszkańców. Było ważnym punktem na granicy cesarstwa i na szlakach handlowych.
Na tyle ważnym, że w roku 308 odbyło się tu historyczne spotkanie cesarza Dioklecjana i jego  współcesarzy Maksymiana i Galeriusza. Próbowano rozwiązać rosnące napięcia w Tetrarchii. Bezskutecznie. Galeriusz mianował Licyniusza augustem w miejsce Waleriusza Sewera (zginął z rąk uzurpatora Maksencjusza). Nakazał Maksymianowi, który próbował powrócić do władzy, by ustąpił na stałe. Mieszkańcy Carnuntum na próżno błagali Dioklecjana by samodzielnie przejął władzę w cesarstwie. 
Później było już tylko gorzej - ataki ludów z północy, kolejni uzurpatorzy...
Stolicę przeniesiono do niedalekiej Vindobony (dzisiejszy Wiedeń). Próby Walentyniana I by przywrócić znaczenia miastu spełzły na niczym. Miasto opuszczone przez ludność cywilną zniszczyli Markomanowie (rok 395). 

Tyle wstępu. Przygotowując wakacyjny wyjazd zaplanowałem wizytę w Petronell-Caruntum. Zatrzymaliśmy się w niedalekim Marchegg. Miejscu nie tak ważnym i ciekawym, ale też godnym polecenia. Pałac, park z pięknymi drzewami, kolonia bocianów, mnóstwo ścieżek rowerowych. 

Marchegg, 350-letni platan z pniem o obwodzie 14 metrów.

Pora na Caruntum. Najpierw oczywiście bilety i folder pomocny przy zwiedzaniu. 

Całość kompleksu Caruntum w czasach świetności wyglądała tak. 

Zwiedzanie rozpoczęłiśmy od miasta cywilnego. Po przejściu przez niewielką wystawę z multimedialnym wprowadzeniem wychodzimy na zalane słońcem miasto...

Na maleńkiej części rzymskiego cywilnego miasta zrekonstruowano kilka budynków: dom handlarza oliwą, dom Lucjusza - bogatego mieszkańca miasta, luksusowe rezydencje - Domus Quarta i Villa Urbana, termy i sąsiadującą z nimi noclegownię. Grube kamienne mury i wiatr od Dunaju powodowały, że mimo przeszło 30 stopni w cieniu, nie było źle. Pomagały też termosy z chłodną wodą. 
Odbudowana część miasta to po prostu skansen, ale inny niż te do których przyzwyczailiśmy się w Polsce. W Caruntum oryginalne są tylko niektóre kamienne podłogi i odsłonięte fundamenty budynków. Reszta - mury, dachy i wyposażenie to rekonstrukcje. Wszystkiego można dotknąć, można sprawdzić, jak leżało się na łożach w wypoczywalni przy termach, można wchłaniać zapachy ziół w kuchni. Rewelacja.



Po jakichś dwu/trzech godzinach wsiedliśmy do nagrzanego słońcem samochodu, klima na max i po paru minutach zatrzymaliśmy się na parkingu przy amfiteatrze miasta wojskowego. 
Kiedyś mogło w nim zasiadać do ośmiu tysięcy widzów! Dziś ruiny nie wyglądają okazale, ale odrobina wyobraźni i szczęścia (nie ma przypadków, panie doktorze)... 
Żar lał się z nieba, a tam grupa rekonstruktorów ćwiczyła przed pokazami walk gladiatorów. Wystarczyło tylko wyobrazić sobie, że to nie topole tylko cyprysy. No, gdyby jeszcze nie było tych masztów linii energetycznej.

Znów do samochodu, jeszcze kilka minut i kolejny parking. Za nami muzeum i pomnik jego fundatora. 
Znacie te wąsy i bokobrody. Nie do pomylenia.
W środku muzeum, cuda. Tym razem nie rekonstrukcje, tylko oryginały z wykopalisk prowadzonych w Caruntum od końca XIX wieku. Fantastyczne szkło. 
Niezliczone fibule, niektóre o nieoczywistych kształtach. 
Biżuteria, przedmioty codziennego użytku, przyrządy medyczne...
Oczywiście są i monety. Niestety sposób prezentacji mało przyjazny dla zwiedzających - wszystko w dużych gablotach za szkłem odbijającym otoczenie jak lustro. Źle się tam fotografuje. I przy monetach ten sam system opisu jaki widać na zdjęciach ze szkłem i fibulami - malutkie numerki i opis do nich umieszczony na dole gabloty. 
Imponująca gablota ze złotem. Tu na potrzeby bloga zadziałał GIMP.
Oczywiście nie mogło zabraknąć monet Regaliana

I tak zeszły nam kolejne godziny. Na szczęście w tym, w sumie niewielkim ale bogatym w eksponaty muzeum była klimatyzacja. W powrotnej drodze na nocleg w Marchegg przystanek na obiad, wieczorem kilka kilometrów na rowerach dookoła miasteczka i w końcu świetne, zimne piwo. Bardzo udany dzień. 

A teraz jeszcze o czymś, co nas zaskoczyło. Zauważyliście cenę biletu? 22 euro za dwie osoby to niewiele w porównaniu z cenami biletów w wielu polskich muzeach. A bilety pozwalały na wstęp nie tylko do skansenu ale i do amfiteatru i do muzeum w Bad Deutsch Altenburg. I wisienka na torcie - bezpłatne parkingi przy wszystkich trzech obiektach. 

Niewykluczone, że jeszcze kiedyś powtórzymy pobyt w Marchegg. Tymbardziej, że powrotny bilet na pociąg do Wiednia (około godziny w jedną stronę) kosztuje niecałe 35 euro (dwoje seniorów po 60-tce). Świetna alternatywa wyjazdu samochodem - odpadają koszty parkingów i czas na poszukiwanie wolnych miejsc. 
Do Bratysławy też blisko, tylko 35 kilometrów, ale w tym przypadku lepiej wybrać samochód. 
Moim zdaniem to niezły pomysł na tygodniowy wyjazd. 
Najlepiej posezonowy, bo bez tłumów turystów, bez upałów i pewnie taniej.

środa, 14 sierpnia 2024

Karlsruher Münzskandal

Pod poprzednim wpisem pojawił się komentarz przywołujący tzw. Karlsruher Münzskandal. Nie zbierałem nigdy niemieckich monet wybitych po wojnie, więc jakoś mi ten temat umknął, mimo, że wart był przypomnienia przy okazji opisywania podobnej polskiej afery. Podobnej, a jednak innej. Dla przypomnienia. I jeszcze tu.

A jak to było w Niemczech?

W listopadzie 1974 roku Bundesbank otrzymał informacje od Phillipa Kaplana, poważnego kolekcjonera i eksperta zajmującego się niemieckimi monetami, redaktora "Der Münzensammler". Obserwacje rynku i częstotliwość z jaką proszono go o ocenę pewnych rzadkich monet spowodowały, że nabrał on podejrzeń co do ich oryginalności.  Chodziło o rzadkie monety z literką G, czyli wybite  w mennicy w Karlsruhe.

Przede wszystkim 50 fenigów z 1950 r. z legendą „Bank Deutscher Lander“, 2 fenigi z 1967 r. (Polierte Platte, Eisen, Kupfer-plattiert), oraz obiegowe pięciomarkówki z 1951 roku ale wybite stemplami lustrzanymi. Bardzo podejrzanie wyglądały też lustrzane dwumarkówki z 1959 roku, które oficjalnie nigdy nie istniały. Kaplan po dokładnej analizie stwierdził, że  oferowane na rynku  egzemplarze tych monet wybito oryginalnymi stemplami ale część z nich ma nieprawidłowe kombinacje stempli awersu i rewersu - stemple z epoki połączono ze stemplami używanymi po roku 1971. Nie zgadzał się też wygląd rantu. I tu użyto nowszego narzędzia.
Kaplan podzielił się swymi spostrzeżeniami z dyrektorem Bundesbanku Wernerem Luchtem, a ten po kontakcie z mennicą w Karlsruhe początkowo próbował rozwiązać sprawę we własnym zakresie. Do prokuratury sprawę skierowano dopiero po 2 miesiącach co prawdopodobnie umożliwiło sprawcom na pozbycie się części kompromitujących dowodów. 
oryginał
falsyfikat

Okazało się, że zaczęło się od nieoficjalnego zamówienia dyrektor Waltera Haak z Federalnego Ministerstwa Finansów, który poprosił dyrektora mennicy, Willego Otta o wybicie kilku monet, których brakowało w jego zbiorze (pamiętacie warszawskie "nowodieły"?).  Kilka tygodni później Ott wręczył Haakowi pożądane monety, za które dostał ich wartość nominalną - 13,86 DM.
W 1968 roku dyrektor Ott nakazał wybicie wszystkich monet obiegowych po 20 sztuk każda wyprodukowanych w Karlsruhe w wersjach z lustrzanym połyskiem, aby zaspokoić potrzeby muzeum pieniądza Bundesbanku. Wyjaśnił swojemu zastępcy, Stefanowi Heilingowi, że  dostał ustnie takie zlecenie z Federalnego Ministerstwa Finansów. Heiling twierdził później w sądzie, że miał obawy co do tej procedury, ale Ott zapewnił go, że pisemne postanowienie zostanie wkrótce wydane. "Zamówienie" obejmowało 73 typy o wartości nominalnej 2020 DM. Zestawy nie trafiły do bankowego muzeum i pozostały w sejfach mennicy. Kiedy w grudniu 1974 roku w końcu stało się jasne, że monety nie są potrzebne Ministerstwu Finansów, dyrektor mennicy Willy Ott razem ze swoim zastępcą Stefanem Heilingiem i Klausem Fetznerem, specjalistą z działu produkcyjnego mennicy postanowili ich nie niszczyć, tylko podzielić się "rarytasami".  Najwidoczniej zarobili na tym tyle, że postanowili wykorzystać swoje możliwości do uruchomienia nielegalnej produkcji kolejnych, rzadkich monet i sprzedaży kolekcjonerom przez pośrednika. Przesadzili jednak z jej wielkością  i sprawa się wydała. 

W połowie stycznia 1975 r. prokuratura zatrzymała podejrzanych. Przechwycono dużą ilość dowodów. Około 600 fałszywych monet znaleziono w siedzibie fałszerzy, a około 300 u kolekcjonera w Karlsruhe. Dochodzenia ujawniły, że sprawcy sprzedali kolejne kopie za pośrednictwem innych dealerów. Według ustaleń policji, w ciągu co najmniej sześciu lat wyprodukowano około 1650-1700 egzemplarzy rzadkich monet o wartości kolekcjonerskiej wynoszącej wówczas około 500 000 marek niemieckich.

Doszło do procesu, który wkrótce stał się precedensem prawnym. Żadne porównywalne przestępstwo nie było nigdy wcześniej sądzone przed sądem. To szczególnie utrudniało wydanie wyroku. Sąd musiał rozstrzygnąć, czy bicie w mennicy państwowej monet oryginalnymi stemplami jest przestępstwem, czyli czy prawdziwe monety mogą mimo wszystko być fałszywe. Najwyraźniej byli tylko zwycięzcy, a mianowicie pracownicy mennicy, a także kolekcjonerzy. Co najwyżej ucierpiało Federalne Ministerstwo Finansów, które jednak nie zostało oszukane. W końcu za każdy nowy zestaw wybitych monet wartość nominalna była wypłacana w używanych pieniądzach z innych lat, pięćdziesiąt za pięćdziesiąt; suma wagi monet i ilości pieniędzy w obiegu była zawsze poprawna. Dyrektor odpowiedzialny z ramienia rządu za wybijanie zleceń w Ministerstwie Finansów Walter Haak (ten sam, który sam dla siebie wybił monety w Karlsruhe) zeznał, że jego zdaniem oficjalnie nie wyrządzono szkody. 

Sąd okręgowy w Karlsruhe nie skazał oskarżonych za fałszerstwo, a jedynie na karę więzienia w zawieszeniu za oszustwo i kradzież metalu na monety. Sąd był zdania, że produkty z mennicy państwowej nie mogą być fałszywymi pieniędzmi, nawet jeśli bito je bez zamówienia uprawnionego organu (Bundesbank). Od wyroku złożono apelację do Federalnego Trybunału Sprawiedliwości. Tamtejsi sędziowie doszli do wniosku, że "nowodieły" były jednak fałszywymi pieniędzmi - właśnie dlatego, że brakowało nakazu bicia wydanego przez Ministerstwo Finansów. Wszystkie te nieprawnie wybite monety powinny zatem zostać skonfiskowane i zniszczone. Po tym orzeczeniu sądu okręgowego w Karlsruhe nieznacznie zmienił wyrok. Sędziowie uznali, że oskarżeni nie byli świadomi, że dopuszczają się fałszerstwa. Sentencja wyroku została zasadniczo zachowana, co potwierdził Federalny Trybunał Sprawiedliwości. Całe dochodzenie prawne w sprawie skandalu związanego z monetami w Karlsruhe trwało około pięciu lat.

Łącznej liczby wszystkich wybitych nielegalnie monet nie da się już dziś dokładnie określić. Prawdopodobnie jest wyższa od liczby podanej przez policję. W wielu przypadkach monety te mogą być łatwo zidentyfikowane przez profesjonalistów, a nawet laików, dzięki szczegółowym opisom w fachowej literaturze na podstawie analizy połączeń stempli. Jednak niektóre z monet  wybitych w ramach "Karlsruher Münzskandal" są praktycznie identyczne z oryginałami pod względem wyglądu i materiału. W tych przypadkach odróżnienie monet legalnych od nielegalnych jest praktycznie niemożliwe.

Ciekawe, czy w tych regałach oprócz oryginałów z są też fałszywki z Karlsruhe. 

magazyn muzeum Bodego w Berlinie

poniedziałek, 22 lipca 2024

Pomysłowy Dobromir aka Zrób to sam

Dzisiaj wpis z cyklu "rzucam pomysł, a Wy go łapcie".

Kupiłem jakiś czas temu nieduży klaser wypełniony dziwaczną mieszanką monet. Od małych rzymskich brązów (2 sztuki) po obiegówki III RP w prawie menniczych stanach. Kupiłem, bo wypatrzyłem w nim kilka monet, na których mi zależało, a sprzedawca uparł się - albo wszystko albo nic. No to wszystko. Większości już się pozbyłem. Zostało to, co było mi potrzebne do zbioru kilka monet III Rzeszy i takie cacko. 

Gdyby to był oryginał, to zakup tego klaserka kwalifikował by się do dobrego miejsca na podium w konkurencji "strzał życia". 
Niestety. Nawet bez lupy widać, że to chińska podróbka. I co z tym fantem zrobić? Przecież nie będę tego sprzedawać. Odłożyłem do szuflady i niech czeka.

Kilka dni temu włączył mi się tryb "Pomysłowy Dobromir" aka "Zrób to sam". Żona sugerowała, że to chyba bardziej "Sąsiedzi". Zignorowałem złośliwość. Upał był niemiłosierny i pot lał mi się po plecach gdy męczyłem się z frezarką wrzecionową, próbując od ręki wyciąć odpowiednie zagłębienie w deseczce. W końcu się udało i odtąd na moim biurku 

zamiast tekturowej podkładki pod kubek z kawą leży... 
Mała rzecz, a cieszy. 

A jak Wam się podoba? Może też macie jakieś talary, nike 1932, albo nawet dukaty made in China. Pomysłu nie patentuję. Macie go w gratisie za czytanie mojego bloga.

P.S.
Żona przyznała, że w końcu całkiem nieźle to wygląda.

piątek, 5 lipca 2024

A może inaczej?

Po przeszło półwieczu kolekcjonowania monet, opublikowaniu kilku artykułów, katalogów specjalistycznych, udziale w sesjach wykładowych organizowanych przez PTN, MNK i domy aukcyjne, doszedłem do wniosku, że standardowe, mainstreamowe podejście do numizmatyki, to tylko jedna z dróg, niekoniecznie najwłaściwsza. Sprawiły to trzy tegoroczne spotkania. Spotkania z trzema kolekcjonerami o łatwo zapadających w pamięć imionach. 

Zaczęło się w Krakowie. Pan Sergiusz opowiadał o złotym mennictwie gdańskim "dla początkujących". Oczywiście podkreślał rzadkość i wielką wartość materialną prezentowanych monet, ale nie to było najważniejsze. Najistotniejsze były emocje. Dominował podziw dla umiejętności autorów stempli - umiejętności umieszczenia niezbędnej informacji na małej powierzchni (średnica dukata to coś między współczesną pięćdziesięciogroszówką, a złotówką) w taki sposób, że nie mamy wątpliwości, że mamy do czynienia z dziełem sztuki. Na przykład taki dukat Sobieskiego.

64 i 65 aukcja WCN, 14 maja 2016

Słuchaczom zaproponował pan Sergiusz porównanie z dukatami niderlandzkimi z tego samego okresu. 

Nikt nie miał wątpliwości, że to nie ta sama klasa. Gdański medalier bił fryzyjskiego na głowę. Nikt też ze słuchaczy nie miał wątpliwości, że dla prelegenta najważniejsza jest uroda monety - oczywiście kompozycja i precyzja wykonania stempli, ale też jakość bicia i stan zachowania. Do tej pory byłem przekonany, że jak głosi motto mojego bloga "Moneta nie musi być piękna. Moneta musi mieć swoją historię.". Po wykładzie pana Sergiusza zacząłem się zastanawiać, czy nie jest też tak, że swoją historię lepiej opowiadają monety piękne pod każdym względem. 

Potem był Toruń. 

Nie znalazłem czasu na sprawozdanie z tegorocznych Toruńskich Warsztatów Numizmatyki Antycznej. Byłem tylko w drugim dniu warsztatów. Jak zwykle było świetnie. Ciekawe wykłady wygłaszane przez znakomitych prelegentów 

ale dla mnie, jak zwykle, niemniej ważne były spotkania z nowymi i starymi znajomymi. Jednym z nich był pan Barnaba. Znany miłośnik i znawca mennictwa Probusa. Przypuszczam, że wielu z Was wie, że pan Barnaba wkroczył na nową numizmatyczną ścieżkę. Większość Jego probusowego zbioru trafiła do innych kolekcji, w tym do muzeum Czapskich. A co po Probusie? Między innymi monety republikańskiego Rzymu. Pokazał mi pan Barnaba kilka tacek z nowymi nabytkami. Rzeczywiście te republikańskie maleństwa mogą zachwycić. Z reguły mają średnice poniżej 20 mm (jak nasze nowe pięciogroszówki), a ile szczegółów! 

Republika Rzymska, M. Opimius 131 pne,
Głowa Romy w hełmie w prawo, pod brodą X, za głową trójnóg, Apollo w bidze w prawo, poniżej M OPEIMI / w odcinku [RO]MA
srebro, 18.0 mm, 3.92 g,  WCN - E-aukcja 622, 27 czerwca 2024

I znów, błysk w oku, podziw dla kunsztu mincerza, radość z dotykania monety (żadnych slabów!), świadomość jej związku z wydarzeniami postaciami historycznymi. I jeszcze jedno - zerwanie z nudą schematu małych rzymskich brązów. 

I w końcu trzeci kolekcjoner o niebanalnym imieniu - Jeremi. 
Zwrócił sie do mnie niedawno z prośbą o pomoc w identyfikacji egzotycznych monet. To było coś takiego. 

Pomogłem, podsunąłem wędkę w postaci uCoin i Numisty ale na tym się nie skończyło. Po kilku dłuższych rozmowach na temat przechowywania, katalogowania i konserwowania monet pan Jeremi opowiedział mi o swoim powrocie do kolekcjonowania monet. Zaczynał będąc uczniem szkoły podstawowej. Zgromadził typowy dziecięcy zbiorek - głównie rozmaite drobniaki, pamiątki z zagranicznych wakacji krewnych i znajomych. Potem to wszystko poszło w zapomnienie i powróciło po kilkunastu latach przy okazji remontu mieszkania odziedziczonego po dziadkach. Jeremi znalazł tam blaszane pudełko po herbacie z kilogramem mniej więcej monet z całego świata. Zaczął je w wolnych chwilach przeglądać, próbując je zidentyfikować i dowiedzieć się czegoś o ich wartości. Wtedy pierwszy raz do mnie napisał. 
Później, jak mi opowiedział, przyłapał się na tym, że porządkowanie dziadkowego "zbioru" sprawiło mu tak wiele radości, że postanowił powrócić do dziecięcego hobby. Pytałem go, czy nie myślał o wyborze jakiegoś wąskiego działu, co pozwoliłoby na budowanie poważnej kolekcji opartej na katalogach. Odciął się od tego bardzo zdecydowanie. Opowiedział mi, że tak wiele radości sprawia mu odkrywanie tajemnic pochodzenia monet z najodleglejszych zakątków świata, że nie zamierza się ograniczać do czegoś jednostajnie nudnego. Tym bardziej, że zauważył, że jego kilkuletni syn coraz bardziej interesuje się nową pasją ojca. Tym bardziej, że w papierach po dziadku znalazł namiar na człowieka, od którego dziadek te monety kupował. Okazało się, że źródło nadal istnieje. Skończyło się (na razie) na zakupie kilku kilogramów drobnych monet z całego świata. Co klika dni dostawałem wiadomości ze zdjęciami i prośbą o pomoc. Wtedy i ja zwróciłem się do Jeremiego z prośbą. 
Większość wpisów na blogu z maja i czerwca (wiem, mało ich) to wynik współpracy z Jeremim. Pokazane w nich monety i inne "wynalazki" pochodzą z pudła monet zakupionych przez niego. 
W końcu spotkaliśmy się "w realu" bo kilkadziesięt kilometrów, to nie problem. Pojechałem do Jeremiego, przekonałem się, że naprawdę i on i jego syn znajdują wiele radości w "zabawie" monetami. I co najdziwniejsze, sam się przyłapałem, że przeglądanie takiej sterty to duża przyjemność.
A przy okazji można się dużo o świecie dowiedzieć. O geografii, historii, ludziach. 

Satysfakcja z posiadania rzadkich i cennych monet i emocje związane z "polowaniem" na nie to nie wszystko. W większości przypadków, o kolekcjonerskim "sukcesie" decyduje grubość portfela. Jeśli ma się odpowiednie środki, to można wziąć dowolny katalog, wybrać z niego jakiś fragment i zgromadzić wszystko. Czy to wystarczy, czy naprawdę daje pełnię satysfakcji? 

Ważne, jak ostatnio myślę są inne emocje - zachwyt nad pięknem numizmatów, podziw dla ich twórców, zmaganie się z najróżniejszymi tajemnicami związanymi z monetami i medalami i w końcu rzecz najważniejsza - radość. Kolekcjonowanie monet powinno być radosną zabawą. Jasne, że jej elementem może być coś poważnego. Pamiętam ten dreszczyk, kiedy przy pracy nad katalogami monet Królestwa Polskiego (i 1917-1918 i 1835-1841) dochodziłem do momentu, kiedy klocki układanki zaczynały do siebie pasować i można było logicznie uzasadnić chronologiczną kolejność zidentyfikowanych odmian. Pisanie katalogów, mimo pozorów żmudnej pracy, to była dobra zabawa. 

Więc...

Bawmy się zbierając monety!

wtorek, 11 czerwca 2024

Kontrola jakości.

Kontrola jakości w mennicach była zawsze. Nawet w czasach, gdy bicie monet wyglądało tak. 

Pilnowano wtedy przede wszystkim tego, żeby w monecie była nakazana prawem ilość kruszcu, którego próba też była ściśle określona w ordynacji menniczej. Jak to zwykle bywa, po pewnym czasie od wydania nowej ordynacji, teoria i praktyka rozjeżdżały się. Zaniżanie wagi i próby monet dawało dodatkowy zysk władcy, kierownictwu mennicy, a najczęściej i jednym i drugim. 

Mniej przejmowano się wyglądem monet. Dlatego oprócz stanu zachowania w ofertach handlowych firm numizmatycznych często podkreśla się i wychwala jakość bicia. Bo co z tego, że moneta jest nawet nieźle zachowana, jeśli wybito ją tak. 

W przypadku miedzianych szelągów Jana Kazimierza, monety wybite centralnie i z jednakową siłą na całej powierzchni to zdecydowana mniejszość. 

Wprowadzenie nowych technik menniczych niewiele w tym zakresie zmieniło. Dlatego w obieg puszczano nawet takie niedoróbki. 

Wiadomo, gdzie i dla kogo tego szeląga wytłoczono, ale ustalenie kiedy to się stało wymaga szczegółowej analizy stempli poszczególnych roczników, która i tak może nie dać jednoznacznej odpowiedzi. Spektakularnym przykładem jest ten szeląg, na którym brak daty nie wynika z niedobicia ani przesunięcia stempli. 

Szeląg litewski z roku 1624

Teoretycznie personel mennicy powinien dbać o to by uszczerbku nie doznał władca i prawo przez niego stanowione. Dlatego monety z omyłkowym zapisem imienia lub tytułów władcy są rzadkie. Na przykład taki szóstak litewski Jana Kazimierza sprzedany kilka dni temu przez Marciniaka za 13000 zł + "młotek".

Brak "Dei Gratia" można było odebrać, jako zanegowanie legitymacji do zasiadania króla na tronie. 

Mniejszym przewinieniem było opuszczenie znaku podskarbiego. 

Szeląg litewski z 1618 roku bez herbu podskarbiego (Kopicki 3446 R5).
Szóstak koronny z 1662 roku bez herbu podskarbiego (Kopicki 1664 R6).

Regułą, choć i tu zdarzały się wyjątki, było, że jednym z działów mennicy była topnia — warsztat, w którym przygotowywano surowiec na monety. Monety uznane za nienadające się do puszczenia w obieg przetapiano na miejscu, uzyskując materiał do dalszej produkcji. Taki stan rzeczy utrzymywał się nawet gdy do mennic trafiła automatyzacja. 

Nadal znaczna część mennic miała własne odlewnie przygotowujące blachę i wycinające z niej krążki na monety. I oczywiście nadal w każdej mennicy zdarzały się niedoróbki i pomyłki. 

W tej chwili mennice zwykle korzystają z zewnętrznych dostawców krążków monetarnych. A buble trafiają się nadal. Czasem przeoczone trafiają do obiegu, jak ta dziesięciogroszówka.

A czasem wyłapuje je kontrola jakości. I co wtedy? Nie ma już możliwości przekazania ich do przeróbki wewnątrz mennicy. Trzeba je przekazać na zewnątrz, ale trzeba je wcześniej zabezpieczyć przed możliwością puszczenia w obieg. Powszechnie stosowaną w tym celu metodą jest przepuszczanie monet przez "wyżymaczkę" tłoczącą na nich wzory zniekształcające rysunek i krążek. Te monety unieważniono ze względu na nieprawidłową wagę. Byłyby odrzucane przez wszystkie automaty sprzedażowe.

Z kolei te blaszki: 
to unieważnione destrukty. Monety, które zostały dwukrotnie uderzone stemplami, przy czym po pierwszym uderzeniu moneta nie została wypchnięta z prasy, tylko trochę się przesunęła. 

Mennica zadbała o to, by źle wybite monety nie trafiły do obiegu, ale nie udało się zapobiec ich wyjściu na rynek kolekcjonerski. Najprawdopodobniej z transportu albo już z firmy, w której miały zostać przerobione na blachę na nowe monety. Wygląda na to, że zdarza się to dość często, bo unieważnione monety trafiają na serwisy aukcyjne, ale nie sprzedają się po jakichś abstrakcyjnie wysokich cenach.



Printfriendly