Google Website Translator Gadget

czwartek, 28 grudnia 2017

Nieznana, niepublikowana, nienotowana...

Reklama, jak wiadomo, jest dźwignią handlu. Czy zawsze?
Kiedyś pisałem tujuż o kwantyfikatorach wielkich - „zawsze”, „nigdy”, „wszyscy”, „nikt”, „jest”, „nie jest” itd.
Używanie ich bardzo często doprowadza do sytuacji, w której pewne stwierdzenia, wydało by się bezdyskusyjne, łatwo podważyć.
Pamiętacie ze szkoły, z lekcji (wykładów) matematyki męki dowodzenia twierdzeń? Od aksjomatów – prawd oczywistych i niepodważalnych – należało dojść do zapisu stanowiącego tezę twierdzenia. Zwykle było to trudne, czasem bardzo, bardzo trudne. Tak; udowodnienie czegoś może wymagać dużego wysiłku. Czy jeśli się to uda, jeśli twierdzenie jest prawdziwe, to czy mamy prawo do powiedzenia, że jest prawdziwe „zawsze”?
Tak, ale tylko gdy założenia twierdzenia są odpowiednie. Przykład? Proszę bardzo. „Suma kątów wewnętrznych trójkąta wynosi 180°” - prawdziwe zawsze, czy nie? Na płaszczyźnie – tak, na powierzchni kuli – nie.
Przedstawiając jakąś tezę, albo pokazujemy dowód na jej prawdziwość (przy określonych założeniach), albo prosimy innych, by naszą intuicję, bo nieudowodnione twierdzenie jest tylko intuicją, potwierdzili dowodem. Ponieważ, jak przed momentem napisałem, dowodzenie jest zajęciem trudnym i czasochłonnym, kuszące są próby wykazania nieprawdziwości twierdzenia, przez wskazanie przypadków lub wykonanie doświadczeń niezgodnych z tezą twierdzenia.

Co to ma wspólnego z reklamą, z monetami?
Zaskakująco dużo.
Opisy monet oferowanych do sprzedaży na aukcjach (żywych i wirtualnych), w katalogach ofertowych, w sklepach internetowych kipią zachwytami nad zachwalanym towarem. „Najpiękniejsza”, „najrzadsza”, „nienotowana”, „niepublikowana”, „nieznana” - to tylko pierwsze z brzegu przykłady.

Najpiękniejsza? Pomijając drobnostkę, że nie to piękne, co piękne, tylko co się komuś podoba, czy na pewno można wykluczyć, że ktoś, gdzieś nie ma doskonalszego egzemplarza? A to sprawi, że „najpiekniejsza” będzie kłamstwem.

Najrzadsza? Jeśli istnieją niepodważalne dowody na bardzo ograniczoną wielkość emisji, to można zaryzykować takie określenie. Jeśli dowodów nie ma, to może się okazać, że prawda wygląda inaczej.

Niepublikowana? Nienotowana? Literalnie oznaczało by to, że nikt, nigdy, nigdzie nie opublikował informacji o istnieniu tak reklamowanej monety. Bezpieczniej napisać, że niepublikowana (nienotowana) w katalogach, bo po pierwsze, katalogi stanowią niewielki odsetek publikacji, po drugie zwykle te nowsze powtarzają informacje z tych starszych. A i tak można błąd popełnić, bo na przykład na podstawie tego katalogu


można by napisać „niepublikowana” o jednofenigówce Królestwa Polskiego z roku 1917. Albo ostrożniej, „nienotowana do roku 1965”. Tymczasem okazuje się, że istnienie takiej monety odnotowano w katalogu znacznie wcześniejszym.


Tylko ile osób ma do tego katalogu dostęp?

A ile osób ma dostęp do biuletynu wydawanego przez jakieś lokalne, niewielkie stowarzyszenie kolekcjonerów? A w takich biuletynach pojawiają się od czasu do czasu opisy monet, których właściciele nie znaleźli w dostępnych sobie publikacjach. Bywa, że rzeczywiście są to monety, o których nikt, nigdy, nigdzie nie napisał, tylko jak to sprawdzić, że „nikt, nigdy, nigdzie”. Wskazanie jednej publikacji zadaje kłam twierdzeniu sprzedawcy.

Z tego samego powodu, miałbym opory przed napisaniem o jakiejś monecie, że jest „nieznana”. Bo co to znaczy „nieznana”? To coś więcej, niż niepublikowana, bo można przecież mieć monetę, której inni nie mają (jest im nieznana), ale nie publikować tego faktu. Albo z niechęci ujawniania stanu posiadania, albo z nieświadomości, że posiada się coś wyjątkowego.

Określenie „nienotowana” może też oznaczać, że brak informacji o tym, że taka moneta była kiedykolwiek sprzedawana na aukcji czy pojawiła się w ofercie handlowej. I tu znów pojawia się ryzyko, że nie wiemy o jakiejś aukcji. Czy ktoś jest w stanie policzyć wszystkie aukcje numizmatyczne, które odbyły się w tym roku na całym świecie? Wskazanie jednej transakcji, jednego notowania aukcyjnego, zadaje kłam twierdzeniu sprzedawcy.

Zastanówcie się więc, czy reklama zawsze jest dźwignia handlu?
Zwykle jest, niestety nawet wtedy, gdy nie powinna, bo nie wszyscy zastanawiają się nad znaczeniem tego, co przeczytali. Opis monety, jej zdjęcie w katalogu aukcyjnym, to wszystko jest reklamą i jak w każdej reklamie mamy tu do czynienia z faktami i opiniami. Albo z „faktami” i opiniami, bo „fakty” nie są faktami. Bywa na przykład tak, że w opisie pojawia się numer, pod którym oferowana moneta ma być gdzieś tam skatalogowana, co oczywiście wiąże się z katalogową wyceną, albo przynajmniej z określeniem stopnia rzadkości, jednak po uważnym porównaniu monety z katalogiem okazuje się, że to inny numer, inna wycena, inna rzadkość.

Do zdjęć też trzeba podchodzić z rezerwą. Najświeższy przykład – pewna dwutalarówka, która miała pojawić się w katalogu kolejnej aukcji GNDM, ale niespodziewanie została wycofana przez właściciela, za to pojawiła się na Allegro, ale ze zdjęciami nasuwającymi pewne wątpliwości, co do aktualnego stanu monety.
Fakty, przy odrobinie wysiłku można zweryfikować, opinii nie. Im się wierzy lub nie. Można się rzecz jasna sugerować opiniami sprzedającego, ale zawsze pamiętając, że pojawiły się w opisie w ściśle określonym celu – mają zachęcić do sięgnięcia po portfel.

Na Nowy Rok życzę Wam wszystkim wielu nowych monet w zbiorach, w tym oczywiście i tych najpiękniejszych, nienotowanych i niepublikowanych.
Jednocześnie życzę rozwagi i rozsądku przy czytaniu opisów monet, które kupować będziecie.

Mam też życzenia dla sprzedających – oferujcie nam jak najwięcej monet, w tym i tych najpiękniejszych, nienotowanych i niepublikowanych.
Jednocześnie życzę rozwagi i rozsądku przy tworzeniu opisów monet, które będziecie sprzedawać, bo brak rzetelności spowoduje, że część potencjalnych klientów pójdzie do konkurencji.


P.S.

48 lat temu, 28 grudnia 1969 urodził się Linus Benedict Torvalds – fiński programista, twórca systemu operacyjnego Linux.

https://pl.wikipedia.org/wiki/Linus_Torvalds

środa, 20 grudnia 2017

Tym razem nie wyszło

Kończąc poprzedni wpis, podzieliłem się nadzieją na włączenie do zbioru bardzo interesującej monety. Szczerze mówiąc, byłem pewien, że będę mógł pochwalić się odkryciem niepublikowanej odmiany trzygroszówki z 1838 roku. 
Przesłanki były mocne, bo sprzedawca rzetelny, a zdjęcie wyraźne. Sami zobaczcie - tak miało być:
a okazało się, że moneta wygląda tak
I z odkrycia nici.
Prosta sprawa - połączono zdjęcia rewersu trojaka i awersu grosza. Gdybym zachował stoicki spokój, a nie ekscytował się przypuszczalnym odkryciem, zwróciłbym uwagę na różnice stanu powierzchni i przed zalicytowaniem zapytał bym sprzedającego, czy to na pewno dwie strony tej samej monety. Nie zapytałem, zalicytowałem, wygrałem i chwilowo moneta jest moja. Chwilowo, bo po krótkiej wymianie e-maili ze sprzedawcą - rzetelnym, przypominam - uzgodniliśmy warunki zwrotu.

Czekam jeszcze na jedną monetę wylicytowaną w tym samym czasie. Ten sam okres, tylko nominał inny. Ona też na zdjęciach wygląda bardzo interesująco. Może tym razem się uda.

Zmiana tematu.
Pozostajemy wprawdzie przy numizmatyce, ale nie będzie mowy o monetach, tylko o uczeniu o nich.
Dzięki niezawodnemu portalowi Academia.edu zapoznałem się z artykułem Aleksandra Bursche i Anny Zapolskiej "Teaching of Numismatics at Polish Universities" opublikowanym w tym roku w materiałach z międzynarodowej konferencji zorganizowanej w maju 2015 w Wiedniu z okazji 50-lecia Instytutu Historii i Pieniądza Uniwersytetu Wiedeńskiego. 
Autorzy szczegółowo, łącznie z podaniem programów nauczania, przedstawili aktualny stan nauczania numizmatyki na polskich uniwersytetach. 
Jeśli jesteście zainteresowani, to możecie studiować numizmatykę na siedmiu uczelniach, w Krakowie, Katowicach, Rzeszowie, Toruniu, Warszawie i Wrocławiu. Miast sześć, ale uczelni siedem, bo w Krakowie można wybrać albo Uniwersytet Jagielloński, albo Uniwersytet Pedagogiczny. 
Na każdej z tych uczelni, a także na innych, tu nie wymienionych, jest oczywiście możliwość pisania prac licencjackich i magisterskich z zakresu numizmatyki w ramach innych studiów (np. na wydziałach historii albo historii sztuki), ale studia numizmatyczne, to coś więcej, niż tylko pisanie tych prac.
Czy bardzo Was zaskoczę, jeśli napiszę, że decydując się na ten kierunek studiów, praktycznie będziecie skazani na zajmowanie się monetami antycznymi? Tylko Uniwersytet Wrocławski oferuje zajęcia poświęcone monetom średniowiecznym i nowożytnym, z tym, że tym ostatnim ograniczonym do Śląska. 
Szkoda, bo polska numizmatyka średniowieczna bynajmniej nie ogranicza się wyłącznie do Śląska. Nowożytna tym bardziej, a ta, jak wszyscy wiemy kryje nie mniej tajemnic, niż numizmatyka antyczna. I to pomimo nieporównanie większej ilości dostępnych dokumentów z epoki. 

niedziela, 10 grudnia 2017

Numizmatyka w archiwaliach i starych drukach

Zaproszenie dostałem w czerwcu 2017. 
Odpisałem dziękując za zaproszenie i zapewniłem, że chętnie do Krakowa przyjadę. Wiadomość z następnego dnia bardzo mnie zaskoczyła, bo był w niej taki fragment: "Oczywiście z wykładem!".
Po dłuższym zastanowieniu powiedziałem sobie Raz kozie śmierć, wysłałem propozycję tematu, później zgodnie z życzeniem Organizatorów, krótkie streszczenie i czekałem na decyzję, zastanawiając się, czy nie będzie lepiej, jeśli moja propozycja zostanie odrzucona. 
Nie została odrzucona.W listopadzie dostałem program konferencji
https://drive.google.com/open?id=1GNkACHfgxmOitGDgZ_juP5r_cHKdN3p8
i nie powiem, żebym poczuł się komfortowo, widząc nazwiska pozostałych uczestników. Jak tu nie mieć tremy?
7 grudnia dotarłem do głównego gmachu Muzeum Narodowego, zgłosiłem się w punkcie rejestracji uczestników, odebrałem plakietkę uczestnika
usiadłem w fotelu i czekałem na pierwszy referat, przyglądając się przybywającym słuchaczom. Może lepiej by było, gdybym tego nie robił, albo gdybym nie rozpoznawał nikogo, bo trema rosła praktycznie z każdą wchodzącą do sali osobą. Pocieszało mnie tylko, że następnego dnia, mój referat będzie pierwszym, na dodatek o "nieludzko wczesnej godzinie" - tak godzinę rozpoczęcia konferencji określił pan Lech Kokociński - założyciel i pierwszy prezes PTN. Może nie wszyscy przyjdą?

Czytając program konferencji, zaznaczyłem sobie referaty, których chciałem wysłuchać. Planowałem, że z pozostałych zrezygnuję, a czas wykorzystam na zwiedzanie muzeum - jedyny polski obraz Leonarda widziałem ostatnio ze trzydzieści lat temu (teraz wisi piętro wyżej sali "U Samurajów", w której była konferencja). Rocznicowa wystawa dzieł Stanisława Wyspiańskiego, to też wydarzenie, którego nie powinno się lekceważyć. 
Dobrze, że program drugiego dnia konferencji kończył się przed czternastą, bo z moich czwartkowych planów zwiedzania muzeum nie zostało nic. Referaty były bardzo interesujące, jeśli nie z powodu samej tematyki, to dla możliwości poznania warsztatu profesjonalistów - numizmatyków, muzealników, archiwistów.

Po ostatnim czwartkowym referacie, Organizatorzy przygotowali niespodziankę - zostaliśmy zaproszeni "do Czapskich" na skromny poczęstunek i zwiedzanie ekspozycji. Dzięki temu nadrobiłem zaległości i obejrzałem czasową wystawę "Moneta & Imperium".
Najwyższy czas, bo wystawa kończy się niebawem, a monety piękne.
Przyszedł czas próby, piątkowy poranek. Dojechałem punktualnie i z niepokojem obserwowałem zapełniającą się salę. Moje nadzieje z poprzedniego dnia spełzły na niczym.
Podobno było nieźle. Zmieściłem się w wyznaczonym czasie, ale nie powiedziałem wszystkiego, co powiedzieć chciałem. Już poprzedniego dnia wiedziałem, że zamiast trzech podtematów, powinienem był się skoncentrować na jednym tylko. Byłby wtedy czas na i na szczegóły, i na przedstawienie wyników mojej pracy i na opis zamierzeń na przyszłość.
Następnym razem będzie lepiej (o ile następny raz będzie). 
W ramach odstresowania zrealizowałem wcześniejsze plany odwiedzając Damę i podziwiając dzieła Wyspiańskiego, wśród nich znajdując obraz (szkic?), żywcem przypominający jagiellońskie denarki.

P.S.
Jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, to pod koniec przyszłego tygodnia pochwalę się nowymi w moim zbiorze, bardzo szczególnymi monetami. Trzymajcie kciuki.

środa, 29 listopada 2017

Czegoś tu brakuje.

Dziś z poczty przyniosłem.
Szeląg koronny Jana Kazimierza. Rocznik 1660. Mennica krakowska. W katalogu Wolskiego nr KK60A.31.11.???
No właśnie, stan zachowania jest na tyle zły, że szczegółowe określenie wariantu wydaje się niemożliwe. Dlaczego więc zdecydowałem się na zakup? 
Bo czegoś tu brakuje; na awersie.
Sprzedający o tym wiedział, bo tytuł aukcji brzmiał "JAN KAZIMIERZ, SZELĄG 1660 --BEZ - T.L.B.- RZADKI". 
Na stemplach awersu używanych w pierwszym roku działalności krakowskiej mennicy szelężnej (czyli w 1659) nie było inicjałów Boratiniego. Stan ten utrzymał się także w początkowym etapie jej działalności w roku 1660. Tak się złożyło, że do dzisiaj miałem w zbiorze krakowskie szelągi 1660 tylko te z TLB pod portretem króla.
Inicjały Tytusa Liwiusza na szelągach z mennicy ujazdowskiej bitych w 1659 roku były
Przy okazji można pobawić się w wyszukanie podstawowych różnic pozwalających na odróżnienie wczesnych produktów Krakowa i Ujazdowa.
A gdzie wybito tego szeląga?
Awers typowy dla monet z Ujazdowa, rewers jak najbardziej krakowski, z Różą nad głową orła i z charakterystycznie przedzielonym REGN ()I.
Przecież nie mogło tak być, że jedną stronę monety wybito w Ujazdowie, drugą w Krakowie!
Tak być nie mogło, ale dla powstania takiego połączenia stempli (zwanego biciem hybrydowym) wystarczyło przewieźć stempel z jednej mennicy do drugiej. Albo oddelegować człowieka, który stemple wykonywał, a ten przecież zabrał z sobą wszystkie punce, których w swojej pracy używał (bo były jego własnością, a nie mennicy). Każda z opcji możliwa tym bardziej, że obie mennice dzierżawił ten sam człowiek.

Podobne problemy pojawiły się już wcześniej - uzasadnień przypisywania pewnych trojaków Zygmunta III do Wschowy albo Poznania jest tyle, ilu badaczy próbowało ustalić, gdzie je bito. Kolekcjonerzy trojaków czekają na zapowiedzianą publikację Ryszarda Kozłowskiego. Publikację, w której ma to zostać rozstrzygnięte. Na razie musi im wystarczyć nagranie wykładu wygłoszonego przez R. Kozłowskiego w warszawskim oddziale PTN. Nagranie trwa godzinę, ale warto obejrzeć je "od deski do deski".

Kwestie Kraków, czy Ujazdów albo Poznań czy Wschowa, wprawdzie trudne do rozwikłania, w zestawieniu z próbą ustalenia kiedy i gdzie wybito poszczególne grosze Augusta III wydają się dziecinnie proste. Tu mamy do czynienia z pracą co najmniej czterech mennic (niewykluczone, że siedmiu) i z kładzeniem na monetach dat nie mających nic wspólnego z rzeczywistym rokiem bicia. Wszelkie moje przewidywania, co do terminu ukończenia pracy nad książką-katalogiem poświęconą miedziakom Augusta III biorą w łeb. Materiału (monety, archiwalia) przybywa a czasu, niekoniecznie. Doba stale ma tylko 24 godziny.

P.S.
Nie wiem, co jest przyczyną, ale co pewien czas dostaję od kilku, czasem kilkunastu osób pytania dotyczące Linuksa. 
"Czy to prawda, że nie używa Pan Windowsów?" 
"Czy da się na tym pracować?" 
"Czy są jakieś problemy ze sprzętem?"
I tak dalej, i tak dalej. 
Teraz właśnie jest taki okres i podobnych pytań dostałem całą serię.
Jest tak. 
Tak, nie używam systemu operacyjnego Windows.
Tak, w moim komputerze rządzi Linuks, a konkretnie Debian w wersji stabilnej, ze środowiskiem graficznym XFCE (wymarzone środowisko dla mojego, nie pierwszej młodości "blaszaka" - wydajne i z mnóstwem opcji konfiguracyjnych).
Pulpit wygląda tak
Po prawej jest pionowy panel (przy szerokim monitorze sprawdza się lepiej od paska na ŋórze lub dole ekranu). Na panelu, od góry mam
  • informację o aktualnie odtwarzanej muzyce (lubię, kiedy przy pracy coś mi gra)
  • wskaźniki obciążenia procesora, użycia pamięci i pliku wymiany oraz temperaturze procesora
  • informacje pogodowe (z najlepszego moim zdaniem, norweskiego serwisu yr.no
  • ikony uruchomionych programów
  • ikony programów i usług działających w tle (schowek, Dropbox, Skype itp)
  • ikony menu programów, menedżera dźwięku, pokazywania pulpitu
  • zegar - kalendarz
  • ikony zamykania, hibernacji i restartu systemu.
Tłem pulpitu jest zdjęcie, które zrobiłem pewnego mglistego poranka w Charzykowych. Słońce już powoli tę mgłę niszczyło, ale zanim całkiem zniknęła było pięknie
Jeszcze kilka miesięcy i znów tam pojadę.

środa, 15 listopada 2017

Kutná Hora, město stříbra a magie - podejście drugie.

To już prawie tradycja - 11 listopada i dni sąsiednie przeznaczam na turystykę numizmatyczną.
Kiedy poprzednio byłem w Kutnej Horze, nie zdążyłem zobaczyć wszystkiego, co widzieć chciałem. Przede wszystkim mam na myśli muzeum srebra mieszczące się w "Hradku".
O ile zwiedzanie starej kopalni srebra jest atrakcją, z której korzystają liczne wycieczki, zwiedzanie muzeum srebra nie zainteresowało nikogo poza mną. Myślałem, że tak, jak lubię najbardziej, będę mógł się sam powłóczyć po muzeum. Nic z tego. Nie ważne, że "wycieczka" jednoosobowa. Bez przewodnika "není možno". Odczekałem kilka minut do pełnej godziny przy wejściu, dostałem plakietkę - dowód uiszczenia opłaty za możliwość fotografowania (jak zwykle z zastrzeżeniem - bez lampy błyskowej) i już można było rozpocząć zwiedzanie. Szybko uzgodniliśmy z panią przewodniczką, że najodpowiedniejszy będzie język czeski. W grę wchodziły jeszcze niemiecki (Ich verstehe nicht) oraz angielski (w tym przypadku ja miałem przewagę, co nie znaczy, że i tak nie było by problemów). 
Zaczyna się oczywiście od geologii i mineralogii.
Kolejne sale poświęcono historii miasta i życiu jego mieszkańców. Po obejrzeniu makiety średniowiecznej Kutnej Hory i wysłuchaniu przewodniczki zrozumiałem, dlaczego tak często na ulicach spotyka się zdezorientowanych turystów obracających w dłoniach plany miasta albo szukających ratunku w smartfonach. Na planie Kutnej Hory trudno doszukać się jakiejkolwiek regularności. Nie ma typowego dla średniowiecznych miast układu z centralnie położonym rynkiem, w którego pobliżu znajduje się główna świątynia i z wyeksponowanym zamkiem - siedzibą władzy. Uliczki przecinają się pod nieoczekiwanymi kątami. Rynków, a raczej niewielkich placów jest multum. Naprawdę niełatwo się w tym połapać. Wytłumaczenie jest proste. Kiedy w okolicy odkryto złoża rudy srebra, rozpoczęto jej wydobycie w ten sposób, że dookoła drążonego szybu powstawała niewielka osada. Szybów przybywało. Osady rozrastały się, każda niezależnie od innych, łączyły z sobą bo nie były od siebie daleko i w końcu powstało duże bogate miasto-labirynt, które otoczono murami (dziś niewiele z nich zostało).
Mijając kolejne sale, czekałem na ekspozycję poświęconą głównemu produktowi miasta - monetom. Po drodze było kilka okołonumizmatycznych akcentów, na przykłąd gliniane skarbonki.
W końcu pojawiły się i monety. Najpierw w gablocie poświęconej katedrze świętej Barbary
aż w końcu dotarliśmy do sali, w której monety grały główną rolę. Pokazano w niej czeskie monety z okresu poprzedzającego okres groszy praskich,
oczywiście grosze i parwusy a także późniejsze emisje habsburskie. W gablotce z groszami rzuca się w oczy taki okaz
grosz praski - piedfort - wielokrotnie grubszy od normalnego grosza. W opisie nie podano jego wagi, ale przypuszczam, że może być zbliżona do wagi talara.

Muzeum srebra zaliczone. Kolejnym przystankiem miał być kościół świętego Pawła.
Niestety okazał się zamknięty na głucho. Przyczynę odkryłem oglądając odwrotną stronę biletu do katedry św. Barbary, której ominąć nie wolno i która jest otwarta przez okrągły rok.
Na bilecie jest zachęta do odwiedzenia kościoła św. Pawła wraz z informacją, że jest to możliwe tylko od czerwca do września (włącznie). Jak się później przekonałem w Čáslavi, gdzie zarezerwowałem sobie noclegi, powszechną w Czechach praktyką jest zamykanie muzeów na okres zimowy. Dlatego Czaslawskie muzeum mogłem obejrzeć tylko od zewnątrz.
Nie udało mi się też dostać do wnętrza imponującego kościoła św. Piotra i Pawła w Čáslavi.
Nie dziwcie się, że wieża nie zmieściła się w kadrze - ma prawie 90 metrów wysokości. 

Wniosek jest oczywisty. Jeśli chce się w Czechach zobaczyć jak najwięcej, trzeba zaplanować wycieczkę na miesiące cieplejsze.

P.S.
Tradycyjna świętomarcińska gęś nie zawiodła. Objadłem się do wypęku, czego i Wam życzę, ale w tym celu, trudno i darmo, konieczny jest wyjazd w listopadzie.

niedziela, 5 listopada 2017

Poznań

Planowałem to od dawna. W 2015 roku wysłałem zapytanie w sprawie kwerendy szelągów Augusta III do kilku muzeów. Na blogu w sierpniu tegoż roku napisałem, że jedno z muzeów  odpowiedziało mi tak:
Uprzejmie informuję że w ..... znajduje się przynajmniej 380 szt. tych monet z różnych lat wybicia. Są one w zdecydowanej większości bliżej nieokreślone, w związku z czym bardziej szczegółowa kwerenda powinna zostać przeprowadzona przez Pana osobiście.
Dziś mogę już ujawnić, co kryło się pod wielokropkiem. Chodziło o Muzeum Narodowe w Poznaniu. Okazja nadarzyła się dopiero w październiku tego roku.
Jak w podobnych przypadkach z przeszłości, połączyłem wyjazd służbowy z najciekawszym z przeróżnych hobby. Wymiana e-maili z przypomnieniem prośby sprzed dwóch lat doprowadziła do uzgodnienia terminu i czasu kwerendy. Po przyjeździe do Poznania pierwsze kroki skierowałem do głównego gmachu Muzeum Narodowego, co okazało się błędem. Bardzo szybko naprawionym. Krótki spacer i stanąłem pod wieżą i zamkową bramą.
Gabinet Numizmatyczny znajduje się w budynku na wprost bramy
W chwilę po przywitaniu siedziałem przy stoliku zaopatrzony w dobrą lupę i przygotowaną w domu tabelę z odmianami i wariantami szelągów, w której znalazły się rubryki uwzględniające rocznik, legendę awersu (AVGVSTVS/AUGUSTUS) i literę pod tarczą herbową. Na stoliku pojawiła się pierwsza tacka z trzydziestoma pięcioma kopertkami z monetami. Praca wyglądała mniej więcej tak:
  • wyjęcie monety/monet (w niektórych kopertkach było kilka monet),
  • odczytanie legend monety,
  • porównanie z opisem na kopertce,
  • odnotowanie monety w tabeli .
I tak przez prawie trzy godziny. Obejrzałem i odnotowałem dane 272 szelągów. Na pozostałą setkę brakło czasu, ale nie bardzo tego żałuję, bo były to monety opisane, jako nieokreślone. Kilka z nich na próbę sprawdziłem - okazały się egzemplarzami albo zupełnie wytartymi, z niewidocznym rocznikiem i nieczytelnym znakiem pod tarczą herbową albo bitymi niecentrycznie w taki sposób, że kluczowe elementy legend nie znalazły się na krążku. Jedyne, co można było stwierdzić, to czy są w "typie gruntalskim", czy "gubińskim".
Statystyka wygląda tak. Z ogólnej liczby 272 sztuk, 63 były czytelne tylko częściowo - można było ustalić typ legendy awersu i albo rocznik albo literę pod herbami. Z pozostałych 209 monet, 49 wybito w Gruntalu, 160 w Gubinie lub innych mennicach, ale stemplami gubińskiego wzoru.
W obrębie typu gruntalskiego statystyka wygląda następująco:
1749 - 5 szt.
1750 - 4 szt.
1751 - 11 szt.
1752 - 9 szt.
1753 - 9 szt.
1754 - 10 szt.
1755 - 1 szt.
Taka statystyka nie jest odbiciem wielkości nakładów. Mamy nadreprezentację pierwszych dwóch roczników, którą można wytłumaczyć chęcią zatrzymywania w zbiorze monet opisywanych w literaturze, jako rzadkie. Rocznik 1755 może się wydać zaskakująco nisko reprezentowany, ale dla mnie jest to kolejne potwierdzenie obserwacji oferty rynkowej. Gruntalskie szelągi z 1755 r, teoretycznie tylko pięciokrotnie rzadsze od rocznika 1753, w praktyce pojawiają się znacznie rzadziej. Przyczyny nie znam.
W sumie, w oglądanym zespole znalazły się wszystkie znane mi wcześniej odmiany i warianty szelągów gruntalskich.

Wśród w pełni czytelnych monet z Gubina (157 szt.) zdecydowanie najliczniejsze okazały się szelągi z 1754 r. z literką H - było ich aż 43 (27%). Następną w kolejności odmianą okazały się szelągi z 1753 r. z odwróconym T - było ich 11.
Do października  miałem potwierdzone istnienie 50 odmian szelągów w typie gubińskim, 8 odmian wzmiankowanych w literaturze byłem skłonny uznać za rzeczywiście istniejące (ale nie miałem okazji naocznego potwierdzenia tego). Aż 16 odmian, które są w literaturze wymienione, według wszelkiego prawdopodobieństwa w naturze nie występuje - kolejni autorzy pisali o nich na podstawie (najprawdopodobniej) błędnego odczytania źle zachowanych monet. Nie wykluczam też zwykłych błędów pisarskich.
Wizyta w Gabinecie Numizmatycznym MN w Poznaniu nie dostarczyła dowodów na istnienie żadnej z tych niepewnych odmian! Na jednej z kopert był co prawda zapis, że w środku jest szeląg z literą L, ale przy bliższych oględzinach okazało się, że to uszkodzone, odwrócone T, co potwierdziło moje wnioski z wcześniejszych obserwacji. Prawdopodobnie szelągów z L nie bito.
Zaskoczeniem okazało się natomiast ujawnienie szeląga z odwróconą literą V. Wygląda to, jakby użyto puncy z V zamiast A. Druga opcja, to przypadkowe odwrócenie właściwej puncy - miało być V i jest V, tyle, że do góry nogami. Zresztą takie odwrócone V łatwiej było wpasować w rozwidlenie tarczy herbowej.

W poznaniu są dwa takie szelągi. Do tej pory w żadnej publikacji ich nie wymieniano!

Jak już napisałem, na przejrzenie szelągów nieokreślonych, czasu nie wystarczyło. Tym bardziej brakło go na sprawdzenie nie mniejszej, niż szelągów, ilości groszy. Wniosek może być tylko jeden - muszę się wybrać do Poznania raz jeszcze. Z groszami niestety jest trudniej, bo trzy podstawowe wyróżniki (imię króla, rocznik, znak pod herbami) nie w pełni opisują te monety. Równie ważne są portret króla i rysunek w polu rewersu (korona, herby, kształt tarczy herbowej). Trudno, trzeba będzie więcej czasu poświęcić na przygotowanie pomocniczej tabeli.

Wśród odmian nie wzmiankowanych w literaturze jest jedna, której istnienie uważam jednak za całkiem możliwe. Mam na myśli szeląga 1754 z literą H ale w odróżnieniu od odmiany najpospolitszej, z imieniem króla pisanym przez V. Kiedy więc zobaczyłem tę aukcję
zalicytowałem, łudząc się, że tym razem to może być rzeczywiście to, co w jej tytule. Tym bardziej, że dalej w opisie aukcji można było przeczytać
Miałem nadzieję, że ponowne użycie słowa "szeląg" wyklucza pomyłkę przy wpisywaniu tematu aukcji.

Wygrałem - to nie takie oczywiste, bo od pewnego czasu obserwuję, że miedziaki Sasa cieszą się rosnącym zainteresowaniem.
Niestety, ani dwukrotne użycie nominału "szeląg", ani fakt, że sprzedawcą była niemała firma numizmatyczna nie wpływają na inne fakty, bardziej namacalne. Waga pokazuje 3,75 grama, suwmiarka, równe 20 mm. Grosz!
Ciekawe, czy kiedyś przytrafi im się sprzedaż dwudukata opisanego, jako dukat pojedynczy?

niedziela, 29 października 2017

Numizmatyka - filatelistyka

Jakiś czas temu, kończąc wpis o pani Tournelle, obiecałem, że napiszę coś o monetach na znaczkach pocztowych.
Mam zachomikowany klaser ze znaczkami, których motywem przewodnim są monety i tematy z nimi związane. Kilka przykładów:
 
 
 
 
Nie mam, rzecz jasna, zamiaru reprodukować tu wszystkiego, co się w tym klaserze znajduje, ale o kilku znaczkach wypadało by troszkę napisać.
Na szwedzkim, czarno-białym czterokoronowym znaczku z 1971 roku widzimy czworokątną ośmiomarkową klipę z 1568 r. Znaczek zaprojektował Sven Ake Gustafsson, a jego kliszę rytował Czesław Słania. Światowej sławy polski rytownik, spod którego ręki wyszło wiele nie tylko znaczków pocztowych, ale również banknotów.  Najlepsza strona internetowa poświęcona pracom Czesława Słani, na jaką natrafiłem to: http://www.slaniastamps-heindorffhus.com
Prace Słani to staloryty. Znaczki drukowane techniką stalorytniczą podobają mi się bardziej od wklęsłodruków. Wystarczy porównać
 
Dlatego lubię znaczki naszych południowych sąsiadów.
Zazwyczaj na znaczkach pokazuje się monety z tych samych państw, ale oczywiście są i wyjątki. Mamy monety egzotycznych państw poświęcone postaciom i wydarzeniom nie mającym nic wspólnego z tymi państwami. To samo dotyczy i znaczków pocztowych.
Filatelistyka nie ogranicza się do znaczków pocztowych. Kolekcjonuje się całostki pocztowe (karty i koperty w nadrukowanymi znaczkami),

całości pocztowe, czyli przesyłki z obiegu pocztowego, które przeszły normalną drogę od nadawcy do adresata.
W tym przypadku zamiast znaczka, mamy tzw. frankotyp (frankaturę mechaniczną) - tu używany w Mennicy Państwowej S.A.
Mam też kopertę z mennicy amerykańskiej w Filadelfii.
Na niej zamiast znaczka jest wydrukowana informacja, że opłata pocztowa została opłacona z góry, oraz ostrzeżenie, że użycie takiej koperty do celów prywatnych będzie karane grzywną w wysokości 300 dolarów.
Zbiera się również datowniki okolicznościowe. Na oficjalnych kopertach z pierwszego dnia obiegu (FDC)
i datowniki związane z osobami, miejscami, wydarzeniami. Na przykład z wystawami numizmatycznymi.
Na tej wystawie nie byłem, ale na poprzedniej, pierwszej i owszem. Na pamiątkę przywiozłem sobie małą broszurkę, w której znalazło się miejsce na odbitkę okolicznościowego datownika.
Filatelistyka, której poświęcałem kiedyś więcej czasu (i środków), dziś prawie zupełnie poszła w odstawkę. Nie pozbywam się jednak tego, co zgromadziłem. Może jeszcze kiedyś wrócę do tego hobby.

środa, 25 października 2017

Mors, czy Amor?

Moja silna wola znów okazała się słabą silną wolą i kupiłem małą, brzydką monetę, która zupełnie nie pasuje do mojego zbioru.
Usprawiedliwienia (czytaj wymówki) mam dwa: primo, przeczuwałem, że przyda się, jako temat do wpisu na blogu; secundo, tania była.

Oto ona.
Cóż to takiego? Zacznijmy od legend.
Awers: IMP M IVL PHILIPPVS AVG (litery A i V w AVG w ligaturze),
więc to moneta Marcusa Iuliusa Philippusa znanego bardziej, jako Filip I Arab.
Rewers: C F P D - to bardziej skomplikowane. Na innych monetach bitych w tej okolicy, umieszczano na rewersie legendę COL F L PAC DEVLT. Nadal trudne do rozszyfrowania? Oto pełne rozwinięcie COLONIA FLAVIA PACIS DEVLTENSIVM. Nadal nic?
FLAVIA - kolonia założona pod koniec I w n.e. przez Wespazjana z rodu Flawiuszy. Pierwszymi kolonistami mieli być weterani wojny domowej. Przydomek  PACIS wiąże się z działaniami Wespazjana po wojnie domowej. Cesarz zajął się odbudową i przebudową Rzymu, między innymi ufundował świątynię bogini pokoju  PAX.
DEVLTENSIVM pochodzi od nazwy trackiego miasta DEVLTVM - centrum administracyjnego i handlowego kolonii, które dziś jest niewielką bułgarską wioską Debelt (Дебелт) położoną nieopodal Burgas (Бургас). Dziś wioska, w czasach Filipa Araba duże miasto z własnym portem i mennicą. Po okresie prosperity miasto stopniowo podupadało, port przeniesiono na wschód, w kierunku dzisiejszego wybrzeża Morza Czarnego. Od wieku XV Deultum praktycznie przestało istnieć.
Archeolodzy zainteresowali się jego pozostałościami w roku 1881. Poważne prace i badania rozpoczęto dopiero pod koniec XX w. Odsłonięto świątynie, budynki publiczne w tym rzecz jasna łaźnie i rzymskie nekropolie, a także obiekty późniejsze - relikty zamku o początkach sięgających V wieku, przebudowywanego i użytkowanego do wieku XIV oraz kościołu z IX wieku. Na terenie wykopalisk otwarto w 1988 r. rezerwat archeologiczny.

Moneta na zdjęciach prezentuje się gorzej, niż "na żywo", ale nawet na nich widać dość wyraźnie umieszczoną na rewersie męską, uskrzydloną postać, opierającą jedną nogę na skale i trzymającą skierowany w dół długi przedmiot.
Kiedy szukałem informacji, które pozwoliły by mi zidentyfikować tę monetę (kiedy ją kupowałem, wiedziałem tylko, że to mały brąz Filipa I Araba, lub jego syna, Filipa II), natknąłem się na stronę Prolegomena to a Study of Eros on Roman Provincial Coinage. W części opisującej monety bite w Deultum jest zdjęcie monety podobnej do mojej, a jej rewers opisano tak: Eros to l., leaning, cross-legged, on a torch held against what looks like a small altar
Chcąc dowiedzieć się czegoś więcej, karmiłem wyszukiwarkę słowami "Philippvs", "Devltum", "Eros", "Amor", a ta z uporem maniaka podsuwała mi monety, których rewers wyglądał identycznie, ale w opisie zamiast Eros/Amor widniało Thanatos/Mors!
Dopiero zapytanie o monety z bóstwem śmierci zamiast bóstwem miłości umożliwiło dokładniejszą identyfikację.
Moja nowa moneta, to mały brąz (17 mm, 3 g) wybity w latach 244-249 n.e. Bóstwo na rewersie, to Mors (grecki Thanatos), a ten długi przedmiot, to zgaszona, skierowana w dół pochodnia. Moneta opisana w SNG Bulgaria, tom 1, nr 1779-1782 (Sylloge Nummorum Graecorum Bulgaria, Thrace and Moesia Inferior, Vol. 1, Deultum).

Dlaczego autorzy wstępu do studiów nad przedstawieniami Erosa na rzymskich monetach prowincjonalnych uznali, że skrzydlaty jegomość ze zgaszoną pochodnią to personifikacja miłości, a nie śmierci, pojęcia nie mam. Może wszystko, nawet śmierć, kojarzy im się z...
W takim razie powinni być miłośnikami  filmu Francois Ozona "La petite mort". A może wolą „Little Death” Australijczyka Josha Lawsona?

Printfriendly