Google Website Translator Gadget

środa, 30 listopada 2011

"Destrukt czy już odmiana"

Tytuł "ukradłem" z komentarza zamieszczonego pod poprzednim wpisem.

Destrukt, czy odmiana? Odmiana, czy wariant? Takich pytań można by wymyślić jeszcze kilka, a odpowiedzi na nie można udzielić dosyć łatwo.

Odmiana, to przypadek, gdy z jakiegokolwiek powodu wyprodukowano monety tego samego gatunku/typu, które jednak różnią się jakimiś szczegółami rysunku stempla. Ważne jest, żeby różnice rysunków były na stemplach już w chwili ich wyprodukowania. W przypadku monet współczesnych te różnice muszą być już na matrycach do tłoczenia stempli. Do dalszej lektury zapraszam tutaj.

Destrukt, to moneta wybita nieprawidłowo. I w tym przypadku, zamiast pisać na nowo, zapraszam tutaj.

Kwestię klasyfikacji monet, w tym wyjaśnienie różnic między typem, gatunkiem, odmiana i wariantem opisałem kiedyś w artykule dla portalu e-numizmatyka.pl. Umieściłem dziś ten tekst na stronie zawierającej archiwum moich felietonów numizmatycznych. Zapraszam do lektury.
Dwa warianty rewersu pięciogroszówki z 1923 r.
Zwróćcie uwagę na zakończenie litery Z w GROSZY (po stronie litery Y).

A skoro już przy lekturach jesteśmy, to wypada odnotować ukazanie się na rynku dwóch nowych publikacji.

Pierwsza, to Historia pieniądza na ziemiach polskich autorstwa Adama Dylewskiego.
320 bogato ilustrowanych stron. Książka reklamowana, jako następczyni "Tysiąca lat monety polskiej" Tadeusza Kałkowskiego, a więc pozycja bardziej popularyzatorska, niż monograficzna.
Konsultacja merytoryczna : prof. dr hab. Borys Paszkiewicz
Objętość: 320 stron
Format: 255 x 355 mm
Oprawa: twarda, szyta, płócienna, srebrzenia
Wydawca: Carta Blanca 2011
Cena około 100 zł.

Druga - Numizmatyka średniowieczna - moneta źródłem archeologicznym, historycznym i ikonograficznym jest zbiorem 32 tekstów dotyczących numizmatyki średniowiecznej napisanych przez Stanisława Suchodolskiego podczas ostatniego półwiecza.
Liczba stron: 488
Format: B5
Oprawa: twarda
Rok wydania: 2011
ISBN: 978-83-7436-175-0
Cena około 45 zł


poniedziałek, 21 listopada 2011

20 groszy 2011 - 2 warianty rewersu

Pisałem niedawno, że w roku 2010 zaczęto wprowadzać lekko zmodyfikowany rysunek rewersu monet obiegowych.

Dziś wpadła mi w ręce dwudziestogroszówka 2011, z nowym rewersem
i nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że wcześniej wyłowiłem ten nominał z rewersem starym:
Różnice są niewielkie.
Najłatwiej rozróżnić te warianty po kształcie litery O w GROSZY.

Katalog został już uzupełniony.

Polowanie na inne nominały trwa.


sobota, 19 listopada 2011

Jakie piękne miasteczko.

Zapowiadałem relację za dwa, trzy dni - okazało się, że trzeba było czekać prawie tydzień. Będzie dużo do czytania i oglądania.

Po sfotografowaniu dworca i solidnym śniadaniu ruszyłem na zwiedzanie.
Postanowiłem zacząć od tego, na czym miasto wyrosło. Pierwsze kroki skierowałem więc na Hrádek.
Nazwa słusznie  kojarzy się z grodem (hradem). Budynek powstał pod koniec XIII wieku (pierwsza wzmianka pochodzi z 1312 r.) i stanowił część miejskich fortyfikacji. Bronił jednak nie tyle miasta, co bogactwa ukrytego pod nim. Miasto powstało nad bogatymi złożami rud srebra i pod koniec XIII wieku pochodziła stąd prawie jedna trzecia srebra wydobywanego w Europie.
Hrádek jest dziś siedzibą Czeskiego Muzeum Srebra, a jedną z muzealnych atrakcji jest spacer tunelami starej kopalni. Zwiedzający po nałożeniu kasków i ochronnych białych płaszczy płóciennych, zaopatrzeni w lampki górnicze prowadzeni są przez miasteczko (Podívejte se! Vypadají jako pochod Ku Klux Klanu!) do wejścia do kopalni. Najpierw trzeba zejść w dół po 160 metalowych schodach (Se otepluje - někde blízko je jádro Země), później przewodnik prowadzi do niewielkiej komory, w której niegdyś wydobywano rudę. Po drodze mija się wąziutkie i niskie boczne chodniki (pokonywać je można było tylko na czworaka lub czołgając się) i pionowe szyby prowadzące na niższe piętra kopalni. Pięter tych jest co najmniej sześć, a najniższe chodniki znajdują się ponad pół kilometra pod miastem. Niestety są do dziś zalane wodą i nie zostały przebadane ani udostępnione do zwiedzania. Po obejrzeniu miejsca wydobywania rudy, zwiedzający prowadzeni są przez 350-metrowy chodnik - dawną sztolnię odwadniającą.
W tym miejscu chodnik jest wyjątkowo szeroki i wysoki. Najniższe miejsce ma ledwo 120 cm wysokości, najwęższe 40 cm szerokości - nie wszyscy przejdą!
Nie wszystkim też podobała się kilkunastominutowa przerwa w podziemnej wędrówce. Przewodnik zarządził ją w wygodnym, dość szerokim korytarzu, gdzie można było nawet usiąść na drewnianych belkach obudowy. Zostaliśmy poproszeni o wyłączenie swoich lampek. Zapalona pozostała tylko lampka przewodnika i to mocno przysłonięta dłonią, tak by dawała światło przypominające światło dawane przez średniowieczne kaganki. Później, nie przerywając opowieści o pracy twórców kopalni, przewodnik zgasił swoją lampkę. Zapanowały absolutne ciemności. Włóczyłem się za młodu z kolegami po beskidzkich i jurajskich jaskiniach, więc nie zdziwiło mnie, że człowiek nie widzi własnej dłoni trzymanej tuż przed oczyma, ale niektóre osoby były tym mocno zdziwione. Po włączeniu lampek ruszyliśmy w dalszą drogę by po chwili wyjść spod ziemi i udać się przez miasto z powrotem do muzeum. Niestety nie dostałem zgody na fotografowanie w pomieszczeniach ekspozycyjnych.

Skoro jest srebro, to powinny być srebrne monety. Następnym miejscem, które odwiedziłem był vlašský dvůr (włoski dwór).
Nazwa zamku pochodzi od fachowców, których sprowadził Wacław II z Florencji i którzy z początkiem XIV wieku uruchomili w nim mennicę.
Funkcje zamku nie ograniczały się do mennicy. Zamek był jedną z siedzib królów czeskich. To tu odbyła się w 1471 r. koronacja Władysława II Jagiellończyka.
Jedną z pamiątek po Jagiellonie jest portal z literą W na nadprożu.
Poniżej znajduje się słabo widoczny dziś napis Noli me tangere (łac. nie dotykaj mnie!) - drzwi prowadzą do dawnego skarbca, w którym gromadzono produkcję mennicy.
A było to niemało monet, bo...
każde, zamurowane dziś wejście prowadziło do warsztatu mincerskiego, który wyglądał mniej więcej tak, jak na tej rekonstrukcji,
a każdy mincerz miał za zadanie wyprodukować co dzień dwa tysiące dobrze wybitych monet.
Szybki rachunek: 15 warsztatów x 6 dni w tygodniu x 2000 monet = 180.000 praskich groszy tygodniowo. Nieźle, zwłaszcza gdy wziąć pod uwagę, że monety bito na takich stanowiskach
Sympatyczna przewodniczka, która oprowadzała moją jednoosobową wycieczkę nie zgodziła się na fotografowanie we wnętrzu zamkowej kaplicy. Szkoda, bo to podobno jedyna średniowieczna kaplica z oryginalnym wyposażeniem z epoki - trzema pięknymi drewnianymi ołtarzami.
Po rozgrzaniu się przy pomocy horkej čokolády s Bailey´s ruszyłem ku następnym atrakcjom.
Największą z nich jest Chrám svaté Barbory
Główna fasada była w remoncie, a duża strzałka kierowała do bocznego wejścia. Po wykupieniu vstupenki upewniłem się, że można fotografować pouze bez blesku! i zacząłem zwiedzanie. Tym razem tak, jak najbardziej lubię - bez przewodnika.
Pierwsze kroki skierowałem ku najsłynniejszemu świętobarbarskiemu freskowi
przedstawiającemu bicie monety grubej (grosze - dwie osoby) i drobnej (parwusy - jedna osoba).
W tej samej bocznej nawie trafiłem na jeszcze jedną pamiątkę po naszym Władysławie
Wędrówka po wnętrzu kościoła i później, dookoła na zewnątrz zajęła mi prawie dwie godziny. Ale czy można się temu dziwić, skoro na każdym kroku, gdzie nie spojrzeć, pojawiają się cuda. Na przykład taki gargulec
Jeden z kilkudziesięciu (?), a nie zauważyłem dwóch identycznych!

Porządnie już zmęczony zacząłem rozglądać się za miejscem na dobry obiad. Jak już tydzień temu wspomniałem, uczciłem świętego Marcina pieczoną gęsią popitą miejscowym, czerwonym winem. Miejscowym, bo pochodzącym z winnicy leżącej tuż obok kościoła świętej Barbary.
Winnica poniżej kościoła św. Barbary.
Po lewej Kolegium Jezuickie, po prawej kościół św. Jakuba,
pomiędzy nimi Hrádek.

Powłóczyłem się jeszcze trochę uliczkami starego miasta upewniając się, że słusznie od roku 1995 r. jest ono razem z kościołem św. Barbary i kościołem klasztornym w dzielnicy Sedlec zapisane na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Rozglądałem się przy tym za miejscem, w którym mógłbym kupić sobie jakąś autentyczną numizmatyczną pamiątkę z wycieczki (żetony sprzedawane w automatach porozstawianych na całej starówce i kopie groszy praskich sprzedawane w muzeach już na wstępie postanowiłem zignorować). Może się źle rozglądałem, ale trafiłem na jeden tylko antykwariat oferujący monety. Niestety, jedynymi polskimi monetami były tylko srebrne dwustuzłotówki z 1974 r. Było kilkanaście habsburskich drobniaków ze śląskich mennic, ale te lepiej zachowane wyceniono zbyt moim zdaniem wysoko - np. 4500 koron (ponad 750 zł) za kłodzką trzykrajcarówkę Ferdynanda (jako króla Węgier) z 1627 r. - moneta rzadka, ale nie aż tak.

Powoli zbliżał się wieczór, a w plamach miałem jeszcze jeden interesujący obiekt.
Na zewnątrz wygląda typowo
ot zwykła kaplica cmentarna, no może ciut większa, niż inne. A w środku?
Cała niemal dekoracja kaplicy została wykonana z ludzkich kości. Również i ten herb rodu Schwarzenbergów z krukiem wydziobującym oko Turkowi (dla upamiętnienia zasług dla zwycięstwa nad Turcją). Może to i lepiej, że Sobieskiemu czegoś takiego do herbu nie dodali.
Kości, to szczątki kilkudziesięciu tysięcy ofiar epidemii dżumy z XIV wieku, wojen husyckich z XV wieku i wojny trzydziestoletniej.

Z kostnice Sedlec do mojego penzionu było niedaleko, więc nie przejmując się zapadającym zmrokiem pokonałem ją pieszo.

Następnego dnia ruszyłem na północ, w kierunku polskiej granicy. Na jednym z postojów (wpadła mi w oko sympatycznie wyglądająca vinotéka, z której wyszedłem z kilkoma butelkami Rulandského modrého - szczerze polecam!) przyszła mi do głowy myśl, że Borowice, z których mam odebrać żonę, leżą blisko Miedzianki, o której niedawno pisałem. Przeprogramowałem nawigację, i po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów po wyjściu z samochodu zobaczyłem taki widok
Tyle zostało z rynku Kupferbergu.

A tak wyglądało to miejsce w tatach 20-tych XX wieku:

Pozostało trochę kilometrów krętymi, górskimi drogami o nawierzchni zdecydowanie gorszej, niż po południowej stronie granicy, później trochę więcej autostradą A4 (całkiem niezłą) i długi listopadowy weekend można było uznać za zakończony.

A jeśli ktoś spostrzegawczy wypatrzy na tak licznie pokazanych tu zdjęciach coś intrygującego, o czym nie wspomniałem, a wydaje się, że wspomnieć należało i pierwszy napisze o tym w komentarzu - dostanie nagrodę.

P.S.
Byłbym zapomniał. Czy już wiecie, jakie miasto odwiedziłem?
























TAK! To Kutna Hora. Warto się tam wybrać na kilka dni - jednodniowy pobyt, to stanowczo za mało.


niedziela, 13 listopada 2011

Impuls trzeci (na jakiś czas ostatni).

Zaczęło się od wyszukiwania jakiegoś rozsądnego połączenia komunikacyjnego do Borowic. Najlepsza z moich żon wybierała się tam na Jesienną Szkołę Dydaktyki Fizyki. Najwięcej informacji znaleźliśmy na bardzo sympatycznej stronie http://www.borowice.pl/pl/07.html ale wniosek był jeden - łatwo nie będzie. Udało się zorganizować podróż do celu samochodem jednej z uczestniczek Szkoły. Otwarta pozostawała kwestia powrotu.

I tu pojawił się impuls.
Jakiś czas temu wybrałem się na wycieczkę do Kremnicy. A może by tak odwiedzić jeszcze jedno zagraniczne "mennicze" miasteczko i w drodze powrotnej przejechać przez Borowice ułatwiając powrót małżonce? To tylko 160 km od Borowic.
Czy już wiecie, którą mennicę mam na myśli?

Najpierw sprawdziłem prognozę pogody. Moja ulubiona norweska (!) pogodynka straszyła co prawda niską temperaturą, ale zachęcała piękna słoneczną pogodą. Znaczy - jadę.
Wiedziałem, że w dniu wyjazdu będę musiał najpierw troszkę popracować, a to oznaczało, że na miejsce przyjadę już po zmroku (350 km). Wypadało by mieć zarezerwowany nocleg. Wysłałem kilka e-maili, przyszła jedna odpowiedź - cena niezła, lokalizacja, wyposażenie też nie odstraszały, więc zarezerwowałem nocleg. Kilka dni czekania na wyjazd minęło szybko i w czwartek, 10 listopada ruszyłem w drogę.

Najpierw na zachód autostradą A4 - jeszcze darmową - choć bramki już powstają - później w kierunku przejścia Kudowa-Słone. Po drodze mijałem kolejne stare śląskie miasta, w których też kiedyś działały mennice. Nysa, Złoty Stok, Kłodzko. Trzeba by kiedyś wybrać się na kolejną numizmatyczną wycieczkę - szlakiem śląskich mennic. Może za rok...
Minąłem starą papiernię w Dusznikach i po chwili byłem już w Republice Czeskiej. Pan Krzysztof ciepłym głosem informował mnie o kolejnych skrzyżowaniach i ostrych zakrętach zapowiadając, że do celu dotrę przed siedemnastą. Tak się też stało, mimo licznych ograniczeń prędkości przy przejazdach przez kolejne wsie i miasteczka. Łatwo i bezboleśnie przestrzega się tych ograniczeń, bo stosowane są bardzo racjonalnie. Gdy tylko znika przyczyna ograniczenia - nawet chwilowo - to od razu pojawia się znak pozwalający na przyspieszenie. Nie ma bezsensownych ograniczeń ciągnących się przez puste pola na idealnie prostej drodze.
A drogi też jakby lepsze. Mimo to kilka razy mijałem ekipy remontujące nawierzchnię. Czyżby istniał jakiś związek między remontami, a jakością drogi? Było nawet kilka odcinków tzw. ruchu wahadłowego, co nie przeszkodziło abym na miejsce dotarł w planowanym czasie. Pan Krzysio bezbłędnie wskazał drogę pod same drzwi penzionu i podziękował za wspólną podróż.
Pokój nie wyglądał na najprzytulniejszy, ale był czysty i ciepły. Odświeżyłem się po podróży, ubrałem ciepło (po zachodzie słońca termometr zatrzymał się na poziomie -2) i ruszyłem na obiad. Pociągiem. Bo kwatera była 2 km od centrum, ale za to tuż przy dworcu.

Obiad zjadłem w lokalu wybranym metodą wielokrotnie wypróbowaną w turystycznych miejscowościach - szyld ma być niepozorny, a w środku musi być prawie pełno... tubylców. Im wyraźniej słychać angielski, niemiecki, polski, tym szybciej trzeba zmienić lokal. Odpadają też przybytki reklamujące się, jako tradiční středověká restaurace.
Metoda po raz kolejny okazała się właściwą. Świetna polędwica popita nie gorszym piwem (już wiecie, dlaczego samochód dostał wolne) poprawiła i tak niezły humor. Przespacerowałem się po mieście planując następny dzień i wróciłem na dworzec. Kasjerka przytomnie zapytała mnie, czy na pewno chcę bilet na następny pociąg, bo pojedzie on dopiero za godzinę. Podziękowałem i ruszyłem do hoteliku pieszo - dwa kilometry szybkiego marszu na wieczornym mrozie, to gwarancja dobrego snu.
Rano za oknem było tak:
Czy już wiecie, co to za miasto? Kto nie dotarł tam pociągiem, raczej na podstawie tego zdjęcia nie zgadnie.

Około ósmej, po obfitym śniadaniu ruszyłem na zwiedzanie - opis, ze szczególnym uwzględnieniem akcentów numizmatycznych, pojawi się w następnym wpisie za dzień lub dwa. Teraz ograniczę się tylko do dwóch uwag kulinarnych.

Istotna część ekspozycji drugiego z muzeów, które odwiedziłem, znajduje się na świeżym powietrzu, a jako, że słupek rtęci osiągnął aż +3 stopnie Celsjusza, organizm domagał się rozgrzewki. Wypatrzyłem lokalik polecający coś takiego, jak Horká čokoláda s  Bailey´s  i uznałem, że to je ono. Tak też było. Miłe ciepło rozlało się "w środku, w Czesiu" i aż żal było wychodzić. Wcześniej niż ja, zaczęły się zbierać do wyjścia trzy panie - mama, córka i wnuczka. Tej ostatniej, tak na oko trzyletniej,  mama założyła czapeczkę z uszkami - mała wyglądała zupełnie jak miś Bubu, młodszy kumpel misia Yogi.
Jedna z kelnerek rzuciła - tak ahoj medvidku!
I w tym momencie... mała pobiegła dać buzi kelnerce, a siedzący przy sąsiednim stoliku jegomość o wyglądzie Jožina z bažin głośno zaprotestował - Já nikam nevycházim! 

Po wizycie w kolejnym muzeum, żołądek upomniał się o swoje prawa, a że było to 11 listopada, to zgodnie z zasadą Na Świętego Marcina najlepsza gęsina postanowiłem skorzystać z promocji pod tytułem - svätomartinská hus pečená a vino - pouze 220 korun. Co tu dużo pisać! Obżarłem się do wypęku i znów ruszyłem do zwiedzania. 

Ale o tym, jak już wspomniałem, opowiem za dzień, dwa.


Katalogi specjalizowane - dodruk

Miło mi poinformować, że udało mi się sfinalizować dodruk drugiego i trzeciego tomu katalogu specjalizowanego polskich monet obiegowych.

 Ceny nie ulegają zmianie i wynoszą (wliczone koszty wysyłki listem poleconym):

Tom I - KP 1917-1918 = 17 zł

Tom II - II RP + GG = 33,00 zł

Tom III - PRL = 44,00 zł

Tom I + Tom II = 50 zł

Tom I + Tom III = 60 zł

Tom II + Tom III = 75 zł

Tom I + Tom II + Tom III = 90,00 zł

Wysyłka po otrzymaniu należności na konto (numer podam w odpowiedzi na e-mail z zamówieniem).

Nie wysylam za pobraniem


sobota, 5 listopada 2011

Impuls 2, czyli...

na monetach świat się nie kończy.

Pisałem niedawno o zdarzających mi się czasem nieplanowanych zakupach. Nie dość, że bywają nieplanowane, to jeszcze czasem nie mają nic wspólnego z numizmatyką.

Kiedy wypatrzę jakąś potrzebną mi monetę, to zwykle sprawdzam, co też jeszcze ciekawego wystawia jej sprzedawca. W taki właśnie sposób trafiłem kiedyś na aukcję, na której sprzedawano taki wazonik

Zalicytowałem, bo spodobał mi się jego kształt, kolor, bo lubię wrzosy. Wygrałem.
Wazonik dotarł w całości, bardzo porządnie zapakowany. W naturze wygląda lepiej, niż wyglądał na zdjęciach w opisie aukcji. Wrzosy nie zajmują całej powierzchni wazonika. Po stronie przeciwnej jest pusto, tylko u góry jest napis - najprawdopodobniej nazwa miejscowości, z której pochodzi wazonik
KUPFERBERG

Przypuszczam, że na świecie jest wiele miejscowości noszących tę nazwę. Wydaje mi się jednak, że trafnie dopasowałem mój wazonik do jednej z nich, wyjątkowej pod każdym względem.

Było sobie kiedyś miasto, powiedzmy miasteczko. Kiedy Sudety należały do Prus, było to najmniejsze pruskie miasto. Na dodatek, jedno z kilku najwyżej położonych. Założono je w Rudawach Janowickich w wieku XII chyba, na wysokości przekraczającej 500 m n.p.m. Najpierw nazywało się Koppferberg, w XIX wieku stało się Kupferbergiem, a kiedy nie zmieniając lokalizacji, znalazło się w Polsce - zyskało nazwę Miedzianka, jednocześnie tracąc prawa miejskie i stając się wsią.

Kupferberg (pozostanę przy nazwie z mojego szkiełka) od początku związany był z górnictwem. Najpierw żelaza - złoża jego rud żelaza odkrył podobno w XII w. legendarny Laurentius Angelus.  Pierwszą pewną wzmianką o Kupferbergu jest zapis w kronice Johannesa Kaufmanna mówiący, że przed rokiem 1311 właścicielem okolicy był Conrad Bavarus. Wydobywano tam wówczas również i srebro.
W roku 1512 Kupferberg kupił Hans Dippold von Burghaus, który zainwestował w wydobycie miedzi, której złoża odkryto przy okazji wydobycia srebra. Burghaus uzyskał od czeskiego króla Ludwika Jagiellończyka (tego od półgroszków świdnickich) dla Kupferberga prawa miasta górniczego.
Później miasto przeszło w ręce Justusa Decjusza, który był sekretarzem polskiego króla Zygmunta Starego.
Intensywna eksploatacja złóż miedzi spowodowała ich szybkie wyczerpanie. Kopalnie zamknięto, a nowi właściciele miasta - Hans i Franz Hellmannowie zbudowali przy potoku płynącym przez Kupferberg ługownie, w których wytwarzali witriol z materiału ze starych hałd. W tym przypadku witriol nie oznacza tzw. oleju szklanego, czyli stężonego kwasu siarkowego, lecz intensywnie niebieski, pięciowodny siarczan miedzi - „siny kamień”. Witriolu używano głównie jako barwnika w drukarstwie i farbiarstwie, ale też wykorzystywano jego własności grzybobójcze do konserwacji drewna.
Wojna trzydziestoletnia spowodowała czasowy upadek miasta. Górnictwo odradza się dopiero pod koniec XVII wieku. Następuje ponowny rozwój, którego podstawą jest eksploatacja starych chodników - zmiany ekonomiczne spowodowały, że znów stało się to opłacalne. Powstały też nowe kopalnie, ale znów okazało się, że złoża się wyczerpują i kopalnie trzeba zamykać.
Od połowy XIX wieku Kupferberg zaczął być znany jako miejscowość wypoczynkowa i tę funkcję pełnił aż do wybuchu II Wojny Światowej.
Myślę, że to właśnie z tego okresu pochodzi mój wazonik. O dokładniejsze datowanie się nie pokuszę, bo na szkle znam się niepomiernie słabiej, niż na monetach.

Po wojnie Sudety znalazły się w granicach Polski. Ludność Kupferberga wysiedlono do Niemiec, miejscowość przemianowano na Miedziankę i ustalono, że będzie miała status wsi.
Jej przekleństwem stała się inna substancja wydobywana z miejscowych kopalń. Chodzi o blendę uranową, którą wydobywano tam już w latach 90-tych XIX wieku. Po roku 1948 sudeckim uranem zainteresowała się Armia Czerwona. Uruchomiono wydobycie, a cały urobek (w sumie przeszło 500 ton) wywieziono do Związku Radzieckiego. Kopalnię zamknięto w 1953 roku.
Przeprowadzono jeszcze analizy możliwości kontynuowania wydobycia miedzi, ale ich wynik był negatywny. Elementem analizy był przegląd dawnej dokumentacji wyrobisk. Opisywała ona dwanaście poziomów starych chodników na głębokości do 220 m. Chodników było mnóstwo. Rozciągały się pod całym miastem. Powodowało to liczne szkody górnicze. Miasto, w którym było ponad 100 domów, kilka sklepów, działało kino, powoli niszczało. Budynki pękały, pojawiały się zapadliska i osuwiska ziemi. Prawdopodobnie już w latach 60-tych zadecydowano, że miasto zniknie z powierzchni ziemi. Najpierw wysadzono kościół ewangelicki. Później wydano zakaz  konserwacji budynków - w „gospodarce” socjalistycznej było to możliwe, bo potrzebne materiały budowlane można było kupić wyłącznie na podstawie specjalnych przydziałów zatwierdzanych przez „władzę”.
Na początku lat 70-tych nakazano wysiedlenie mieszkańców. Planowano całkowite zniszczenie wszystkich budynków, ale tak, jak to wtedy bywało, plany zrealizowano niezbyt dokładnie. Pozostała jedna z kamienic - ostatni relikt zabudowy miejskiego rynku (dawna gospoda Schwarzer Adler). Pozostał kościół św. Jana Chrzciciela. Pozostały resztki ruin i o dziwo, nie widać nowych zmian terenu, które miały nieuchronnie powstać na skutek szkód górniczych.




Wazonik stoi na półce i cieszy oko, a przypomniała mi o nim niedawno poranna audycja Michała Nogasia w III programie Polskiego Radia. Audycja poświęcona książce Filipa Springera „Miedzianka. Historia znikania". Wygląda na to, że znów trzeba będzie odwiedzić księgarnię.

Printfriendly