Google Website Translator Gadget

czwartek, 29 grudnia 2011

Kontrmarki na miedziakach Augusta III

Miedziane szelągi i grosze koronne Augusta III, to temat, który interesuje mnie od wielu lat. Rozwiązanie zagadki literek umieszczanych poniżej herbów na rewersie - to było by coś! Pierwsze wnioski przedstawiłem nie tak dawno temu tu, na blogu.

Chcąc zebrać jak najwięcej materiału badawczego, pilnie śledzę miedziaki A3S pojawiające się na internetowych aukcjach i w internetowych sklepach. Przed samymi świętami wygrałem trzy aukcje. Dziś poczta dostarczyła ostatnią z przesyłek. Co w nich było?

Tylko jedną z monet kupiłem by poszerzyć bazę danych do rozpracowywania problemu literek. Zostawmy ja na koniec. Pozostałe dwie, to grosze z kontrmarkami.

Najpierw trafiłem tę sztukę:
W archiwum miałem już zdjęcie innego egzemplarza, który kiedyś przeszedł mi koło nosa

Później trafiłem na monetę następną
Sprzedający - było, nie było, poważna firma - zasugerował w opisie dwie rzeczy. Po pierwsze - rzadkość występowania, po drugie - odczytanie kontrmarki - Kontrasygnatura Γт.
Co do rzadkości, sugestia jak najbardziej prawidłowa. Nie dość, że nigdy podobnego okazu nie widziałem, to jeszcze nie trafiłem na żaden ślad w mojej biblioteczce. Przekopałem pierwsze numery Wiadomości Numizmatycznych, w których był cykl artykułów Mariana Kowalskiego poświęconych monetom zastępczym, przerzuciłem pół metra Biuletynów Numizmatycznych, zajrzałem do "Pięciu wieków polskiej monety zastępczej" B. Paszkiewicza i jeszcze kupkę innych książek, czasopism i katalogów - takiej kontrmarki nie znalazłem.
W Wiadomościach Numizmatyczno-Archeologicznych z 1911 roku, w artykule Gustawa Soubisie-Bisiera "Kontrasygnatury prywatne na monetach" są opisy i reprodukcje wielu monet. Jest wśród nich pierwsza z dziś opisywanych, z literą F.
Tej drugiej nie ma. Bisier przedstawił tylko rejestr nie próbując dociekać pochodzenia tych kontrmarek. Nie znając miejsca znalezienia takiej monety nie mamy podstaw do jakichkolwiek przypuszczeń o miejscu jej powstania (przypuszczalnie jakiś duży majątek ziemski). Wiemy tylko tyle, że kontrmarkę nałożono pomiędzy rokiem wywołania z obiegu monety Augusta III (początek panowania Stanisława Augusta Poniatowskiego), a rokiem zniesienia pańszczyzny w Królestwie Polskim (1864). Szczególnie dotyczy to drugiego mojego nabytku. Przyjrzyjmy się bliżej tej kontrmarce.
Wygląda to jak GT pisane cyrylicą, ale czy to na pewno litery? Przypuszczam (jestem prawie pewien), że chłopi pańszczyźniani byli analfabetami. Moja wiedza na temat realiów życia codziennego na wsi na wschodnich kresach Rzeczpospolitej na przełomie XVIII / XIX wieku jest więcej, niż skromna. Być może cyrylica była tam i wtedy w powszechnym użyciu (osobiście wątpię). Ale czy aby nie obrazki? Na przykład KOSA i GRABIE. Taka interpretacja oznacza, że to nie tyle moneta, co znak rozliczeniowy o nominale dniówka przy żniwach/sianokosach.

Na koniec słówko o trzeciej monecie.
Zdjęcie na aukcji nie było najlepsze. Zobaczyłem na nim literkę pod herbami, ale nie wyglądała mi ona na H. Kupiłem, zobaczyłem, jest H. Na osłodę mam legendę awresu z imieniem AVGVSTVS. Do tej pory miałem szeląga 1755 H z AUGUSTUS. Słaby, bo słaby, ale jest! Byle tak dalej.

poniedziałek, 26 grudnia 2011

Aniołek zaszalał.
Konsekwencja Jego szaleństwa, to ponad 5500 stron nowej lektury (a jeszcze nie skończyłem 845 stron dostarczonych przez św. Mikołaja!).
Na razie jednak wszystkie inne lektury zeszły na drugi plan, a "na warsztacie" pozostała tylko jedna:
Książka słusznych rozmiarów i nie mniej poważnej wagi. Papier znakomity, dzięki czemu zdjęcia - marzenie. Właściwie, to same zdjęcia są wystarczającym powodem, by mieć tę książkę na półce.

Największe zaskoczenie: trzeci akapit wprowadzenia ("Po co oglądać stare monety") pióra prof. Borysa Paszkiewicza. Rzadki - niestety - przykład zwycięstwa rozumu nad bezduszną urzędniczą procedurą.

Największa radość: możliwość podziwiania świetnych monet na świetnych zdjęciach.

Największa zaleta: kompendium aktualnego stanu wiedzy numizmatycznej - w jednym dziele zebrano informacje z rozproszonych publikacji naukowych (i nie tylko), nierzadko nicujące przekonania ugruntowane od prawie dwóch stuleci - zwłaszcza w zakresie numizmatyki średniowiecznej.
Świetne zdjęcia w połączeniu z umieszczanymi obok opisami monet umożliwiają przeprowadzenie samodzielnych ćwiczeń w odczytywaniu legend, co zwłaszcza w przypadku średniowiecza bywa niezwykle skomplikowane. W kilku przypadkach okaże się, że interpretacje czytelnika będą inne, niż odczytania wykonane przez Autora.

Największe rozczarowanie:  bardzo nieliczne, ale jednak istniejące niedoróbki edytorskie, np. informacja o pewnych szczególnym wariancie legendy na florenie Wacława I, przypięta do zdjęcia na str. 118 zamiast do zdjęcia na stronie następnej.

Największe nieporozumienie: opatrywanie "Historii pieniądza..." A. Dylewskiego etykietką "nowy Kałkowski".
Niby wszystko się zgadza - obie książki, to "zbiory pięknych zdjęć codziennych rzeczy", obie są "zbiorami opowieści o dawnych polskich  monetach i banknotach". Gdzie więc nieporozumienie? Różnice tkwią w języku.
Tadeusz Kałkowski był gawędziarzem. Nie znałem Go osobiście, ale znam kilku kolekcjonerów, którzy pamiętają Jego wizyty na zebraniach kół PTAiN w Krakowie i Katowicach. Wszyscy są zgodni co do jednego - Pan Tadeusz potrafił opowiadać o monetach.  "Tysiąc lat monety polskiej" nie tylko się ogląda. Tę książkę również się czyta.
Nie mam pewności, czy podobnie będzie z "Historią pieniądza...", bo język Pana Dylewskiego nie do wszystkich dotrze, nie dla wszystkich będzie zrozumiały "... monety... były recypowane...".
Z drugiej strony, może to i lepiej, że książka nie wpisuje się w coraz powszechniejszą tendencję do spłycania i upraszczania wszystkiego do granic możliwości przeciętnego gimnazjalisty, czyli do poziomu...

Reasumując - jeżeli ktoś waha się, czy Historię pieniądza na ziemiach polskich kupić, czy nie, to powinien wahania porzucić i książkę kupić, póki jest jeszcze dostępna. Najpierw przekartkować, zatrzymując się na co bardziej intrygujących zdjęciach i opisach, a później powoli czytać od deski do deski. Raz, drugi, trzeci...

P.S.
Henry V Karolkiewicz (vide katalog aukcji TRITON IV z 60 grudnia 2000 r.) gromadził swoją kolekcję przy wydatnej pomocy Karla Stephensa bazując na Tysiącu lat monety polskiej T. Kałkowskiego. Ciekawe, czy ktoś pokusi się na podobne potraktowanie Historii pieniądza na ziemiach polskich?

P.P.S.
Z trzech oczekiwanych monet Augusta III, o których pisałem przed świętami, dotarły dwie. Jest dobrze! Czekam jeszcze na trzecią monetę i na zakupioną w międzyczasie jeszcze jedną książeczkę. Na początku stycznia napiszę o tym, co te trzy monety i książkę łączy.

wtorek, 20 grudnia 2011

Przedświąteczna gorączka zakupów.

Święty Mikołaj jeszcze moczy nogi w miednicy z ciepłą wodą, a za kilka dni znów trzeba wziąć się do pracy.

Nie wszyscy wierzą w świętego i biorą sprawy w swoje ręce. Obroty sklepów małych, dużych, realnych i wirtualnych szybują nad podziw wysoko (to w końcu jest ten kryzys, czy go nie ma?) i mam wrażenie, że styczeń znów będzie upływał pod znakiem upłynniania nietrafionych prezentów.

Nie mam pewności, czy ten przypadek kwalifikować do kategorii prezentów nietrafionych, czy wyjątkowo udanych.

Wydać dwa tysiące na podstawie takich zdjęć, to moim zdaniem przesadne ryzyko.

Przypuszczam (tylko przypuszczam!), że to jednak tylko kolejna próba przyłapania potwora z Loch Ness.
W archiwum WCN można obejrzeć zdjęcia dwóch egzemplarzy "Mickiewicza 1977". Monety różnią się wagą, więc to raczej dwa różne egzemplarze.
Cóż, prawie cztery i pół tysiąca na 19 aukcji w 1999 r.; trzy lata później brak chętnych za 3200, w roku 2011 sprzedaż na Allegro za ciut ponad 2000 zł. Nie wygląda to na nadzwyczajny obiekt inwestycyjny.
Tym bardziej, że w katalogu umieszczonym w czwartym tegorocznym Przeglądzie Numizmatycznym próżno szukać tej monety. Ostały się tylko 10 groszy 1973 bez znaku mennicy warszawskiej (moneta istniejąca bez żadnej wątpliwości) i 5 złotych 1978 (moim zdaniem równie realna, jak Mickiewicz 1977).
Nie wiem czym kierowali się autorzy katalogu pozostawiając tę piątkę - Mickiewicz ma przynajmniej dwa wystąpienia na aukcjach WCN, o pięciozłotówce ani widu, ani słychu.

Przegląd Numizmatyczny 4/2011 kupiłem "z rozpędu" w ramach przedświątecznej gorączki zakupów, nie sprawdzając nawet spisu treści (choć wcześniej postanowiłem sobie, że przed kupnem będę dokładnie przeglądał kolejne numery). Po prostu przyjąłem, że skoro w numerze trzecim była pierwsza część interesującego mnie artykułu A. R. Chodyńskiego na temat rozmaitych rodzajów zbroi pokazanych na monetach XVI- i XVII-wiecznych, a artykuł kończył się wiele mówiącymi literkami c.d.n., to wieczorem będę miał co czytać.
Niestety ciąg dalszy nie nastąpił. Może kiedyś...

Przegląd pozostał na mojej półce, bo znalazłem w nim kilka interesujących fragmentów.
Po pierwsze, "Monety gdańskie Sambora I" B. Paszkiewicza. Krótki tekst poświęcony brakteatom odkrytym w Gdańsku. Temat przedstawiony przez Pana Profesora na marcowym wykładzie w MNK, zatytułowanym "Moneta w rękach historyka" (szkoda, że ilustracje w PN nie dorównują jakością zdjęciom pokazanym w Krakowie). Tekst o tyle istotny, że poszerzony o informacje, których w marcu jeszcze nie było.
Po drugie, obszerniejszy artykuł J. Dutkowskiego na temat złotych odbitek drobnych monet obiegowych z czasów Zygmunta III Wazy.
Po trzecie, "Nieznane monety próbne II Rzeczpospolitej" J. Parchimowicza - nawiązanie d świetnego katalogu wydanego w 2010 r. i uzupełniający tekst tegoż autora - pierwsza publikacja "Konstytucji" w odmianie z 82 perełkami.
Do tego katalog-cennik monet Republiki Weimarskiej.
W sumie zakup jednak udany.

Czekam teraz z niecierpliwością na trzy przesyłki z monetkami Augusta III. Będzie ciekawie!



niedziela, 18 grudnia 2011

Petrus Nicolaus Nyegaard

Petrus Nicolaus Nyegaard odegrał niebagatelną rolę w polskim mennictwie XVIII wieku.
Tak? To dlaczego o nim nie słyszałem? - odpowie większość kolekcjonerów (a i niejeden zawodowiec).
Wątpliwości znikają, gdy pojawiają się inne nazwiska, używane przez Nyegaarda:
Peter Niels Nyegaard,
Peter Nikolaus Neugarten Freiherr von Gartenberg
Peter Nikolaus Neugarten von Gartenberg,
Peter Nikolaus von Gartenberg,
Piotr Mikołaj Neugarten von Gartenberg Sadogórski.
Teraz już wiadomo o kim mowa?
Jasne, ale kto wie, skąd wziął się człowiek, któremu król Stanisław August Poniatowski powierzył zarząd mennic w Krakowie i Warszawie?

Urodził się w 1714 roku w duńskim miasteczku Kregome, niedaleko Frederiksværk (północna Zealandia). Uczęszczał do szkoły katedralnej w Roskilde, studiował medycynę w Kopenhadze i nauki górnicze w Kongsbergu (Norwegia). W 1743 r. został doktorem medycyny uniwersytetu w Halle, ale nie z medycyną związał swoją przyszłość. Doświadczenie zdobyte w Norwegii umożliwiło mu karierę w górnictwie. Rozpoczął ję w 1749 r. w Saksonii.
Gartenberg był jednym z najbliższych zauszników Brühla. Obejmował kolejne stanowiska w saskiej administracji górniczej. W roku 1753 dorobił się szlachectwa.
Herb Piotra Mikołaja Neugarten von Gartenberg

Gartenberg był człowiekiem bardzo aktywnym. Zajmował się przemysłowym wykorzystaniem węgla i torfu. Między innymi wykorzystaniem węgla do opalania pieców do wypalania wapna. W 1763 r. wysłał propozycje ożywienia gospodarczego do premiera Saksonii Brühla. W tym samym roku nabył od niego dobra w wielkopolskim Sierakowie.

Po śmierci Brühla został aresztowany w październiku 1763 z inicjatywy nowego elektora Fryderyka Chrystiana i odwołany ze swoich stanowisk. Ponieważ nie udało się udowodnić mu żadnych konkretnych wykroczeń, w maju 1764 roku Gartenberg został uwolniony. W latach 1749-1750 i 1753-1760 miał jakiś udział w administracji mennic w Gubinie i Lipsku. Bazując na zdobytym tam doświadczeniu, w roku 1765 roku udał się Warszawy. Tam przystąpił do spółki założonej przez Augusta Fryderyka Moszyńskiego herbu Nałęcz, razem z  Tepperem i berlińskim bankierem Schweigerem.
Nawiasem mówiąc, Moszyński też miał bogatą biografię - urodzony 25 stycznia 1731 w Dreźnie (zmarł 11 czerwca 1786 w Padwie), projektował parki i ogrody, był ekonomistą i znawcą spraw menniczych, członkiem Komisji Kruszcowej, a także wolnomularzem i różokrzyżowcem. Gromadzony majątek trwonił na kobiety i alchemię.

Spółka Moszyńskiego zebrała 400 000 talarów kapitału i podpisała z królem kontrakty dotyczące emisji nowego pieniądza dla Polski. Gartenberg został zarządcą mennicy miedzianej w Krakowie (na Wawelu), Moszyński - nowej mennicy w Warszawie (monety złote i srebrne). Wkrótce jednak, w roku 1766 Gartenberg, dysponujący pruskim kapitałem, przejął od niego zarząd mennicy warszawskiej.
3 stycznia 1766 roku komisja mennicza podpisała kontrakt na prowadzenie mennicy z Piotrem Gartenbergiem, który jak się okazało, nie miał zamiaru ograniczać się wyłącznie do działalnosci menniczej.  W lutym przedstawił królowi program uprzemysłowienia Polski, a w kwietniu uzyskał zgodę na poszukiwania węgla kamienistego. Poszukiwania udały się - w 1766 r. zaczęto kopać węgiel w Szczakowej.

Na ten sam okres przypada reaktywowanie prac górniczych w Tatrach. Król powierzył zarząd kopalni fachowcom sprowadzonym z Saksonii: „inspektorowi gór mineralnych” Knoblauchowi, „górmistrzowi” Knorrowi i "pisarzowi górnemu” Friesiemu. Bardzo prawdopodobne, że Gartenberg poznał ich wszystkich podczas swojej wcześniejszej działalności w Saksonii. W roku 1765 podjęto prace pod Ornakiem w żlebie Pod Banie, w kopalni zwanej „Czarne okno”. U wylotu żlebu Pod Banie zbudowano niewielką hutę do wytopu uzyskanej rudy miedzi i srebra. Niestety wydatki siegające 36 000 zł. nie zrównoważyły zysków. Rudy było za mało, jej jakość była za słaba.
Na jednym z posiedzeń Komisji Skarbowej, w kwietniu 1766 roku, Gartenberg zdał sprawozdanie z poszukiwań minerałów w Tatrach.

Wkrótce nastąpił kres działalności krakowskiej mennicy. 21 czerwca 1768 roku konfederaci barscy opanowali Wawel, zajęli mennicę, skonfiskowali kasę mennicy i wybite już monety, a także korzystając z przejętych narzędzi i surowców wybili miedzianą monetę na sumę ponad 150 tysięcy złotych polskich.

Po upadku konfederacji Komisja Mennicza nakazała likwidację krakowskiej mennicy i   przewiezienie całego jej wyposażenia do Warszawy.

W roku 1768 Gartenberg uzyskał polskie obywatelstwo (przyjął nazwisko Sadogórski)  i dorobił się tytułu barona.
Od jego nowego, polskiego nazwiska pochodzi nazwa miejscowości Sadogóra, którą nasz bohater założył w roku 1770. Na początku zamieszkiwało ją około 100 osób. W roku 1778 erygowano w niej kościół katolicki pod wezwaniem św. Michała. 31 sierpnia 1774 roku Sadogórę przyłączono do Austrii. Podczas I wojny światowej zajęli ją Rosjanie. W latach 1918-1940 należała do Rumunii. Latem 1940 przyłączona do ZSRR, po ataku Niemiec na Związek Radziecki wróciła do Rumunii. Ponownie zdobyta przez Armię Czerwoną w 1944 przez jakiś czas pozostawała samodzielną miejscowością , ale pod koniec lat pięćdziesiątych XX w. włączono ją do Czerniowiec. Dziś należy do Ukrainy.

Mimo przyjęcia polskiego nazwiska, pan baron nie kładł na monetach ze swoich mennic litery S. Początkowo, na groszach bitych w Krakowie umieszczano VG (von Gartenberg), później ograniczając się do samego G.
grosz z VG na awersie (Kraków)
grosz z VG na rewersie (Kraków)
Grosz z G (Kraków)
Grosz z g (Warszawa)

W naszej literaturze numizmatycznej pokutują niestety błędne przekonania co kryteriów odróżnienia miedzianych monet SAP z mennic Krakowa i Warszawy. Nie można opierać się wyłącznie na kształcie litery G ani na zastosowaniu rozróżnieniu GROSSUS/GROSSVS. Żądnych wiedzy odsyłam do artykułu R. Janke w Biuletynie Numizmatycznym 4/2004.

Gartenberg zarządzał mennicą warszawską do roku 1772. W tym samym roku (29 kwietnia ) założył Lożę Masońską Mars.
W roku 1774 zamieszkał w swoim majątku w Sierakowie i na powrót zajął się medycyną (pamiętajcie, stuknęła mu już sześćdziesiątka!). 
Po wielkim pożarze miasta w roku 1785 założył straż ogniową, która po stu tatach działalności została wcielona do „Freiwilligen und pfilcht – feuerwehren” czyli  stała się  Ochotniczą Strażą Pożarną (i pozostaje nią do dziś).
Rok później, na  Trzech Królów  1786 Piotr Mikołaj Neugarten von Gartenberg Sadogórski zmarł w Sierakowie.

niedziela, 11 grudnia 2011

Jeszcze jedno dziwadło z 1840 r.

W maju 2011 r. nie udało mi się kupić dziesięciogroszówki 1840 WW wystawionej na eBay.de.
Tym razem nawet nie próbowałem.

Znak mennicy normalny (M - W), ale za to wyraźne przesunięcie stempla awersu powodujące obcięcie części rysunku.

Rewers bliźniaczo podobny do monety z maja:
Te same litery i cyfry!

Linki do archiwalnych zapisów obu aukcji:
maj 2011
grudzień 2011

Zalecam dużą ostrożność przy kupowaniu "dobrze zachowanych" dziesięciogroszówek 1840 - najwyraźniej ktoś wprowadza na rynek pokątną produkcję.

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Gdzie ja to już widziałem?

Wczoraj zakończyła się aukcja o bardzo enigmatycznym tytule "Półgrosz".

Moneta rzeczywiście przypomina jagiellońskiego półgroszka, ale tylko przypomina.

Ja już gdzieś coś podobnego widziałem! Zachowałem sobie nawet zdjęcie.

Pierwsze spotkanie z takim "półgroszem" miałem w roku 2005. Napisałem o tym w jednym z felietonów dla e-numizmatyki "SZWEDZI W POLSCE". Pisząc tamten tekst nie wiedziałem jeszcze cóż to za dziwna moneta. Deprymujące było zwłaszcza pominięcie jej w Ilustrowanym Skorowidzu... E. Kopickiego.

Kilka dni później już wiedziałem - moneta rzeczywiście ma związek z Polską bo wybito ją w Szwecji za panowania naszego Zygmunta III Wazy (Sztokholm, rok  1593). Nominał = 1 FYRK, czyli ćwierć öre. Waga - około 1 grama, średnica około 20 mm.

To moneta rzadka i wczorajszy zwycięzca może mówić o dużym szczęściu. Tak bywa, gdy sprzedający nie wie, co sprzedaje (albo nie uważa za konieczne by dokładnie opisywać sprzedawaną monetę).
W archiwach Allegro znalazłem trzy notowania:
http://archiwumallegro.pl/zygmunt_iii_waza_1_fyrk_1593_b_rzadka-1749883179.html
http://archiwumallegro.pl/1_fyrk_1593_zygmunt_iii_waza_rarytas-183456766.html
http://archiwumallegro.pl/zygmunt_iii_waza_1_fyrk_1593_m_sztokholm-1735282964.html


niedziela, 4 grudnia 2011

Cierpliwość...

Czasem mi jej brak (zwłaszcza, gdy słucham polityków).

Zwykle jednak z pokorą cierpliwie czekam. Dziś doczekałem się dwudziestogroszówki 2010 z nowym rewersem.


Katalog został uzupełniony.

Cierpliwie czekam na następne odmiany - te, o których już wiem, że istnieją i te, których istnienia jeszcze nikt nie odnotował.

środa, 30 listopada 2011

"Destrukt czy już odmiana"

Tytuł "ukradłem" z komentarza zamieszczonego pod poprzednim wpisem.

Destrukt, czy odmiana? Odmiana, czy wariant? Takich pytań można by wymyślić jeszcze kilka, a odpowiedzi na nie można udzielić dosyć łatwo.

Odmiana, to przypadek, gdy z jakiegokolwiek powodu wyprodukowano monety tego samego gatunku/typu, które jednak różnią się jakimiś szczegółami rysunku stempla. Ważne jest, żeby różnice rysunków były na stemplach już w chwili ich wyprodukowania. W przypadku monet współczesnych te różnice muszą być już na matrycach do tłoczenia stempli. Do dalszej lektury zapraszam tutaj.

Destrukt, to moneta wybita nieprawidłowo. I w tym przypadku, zamiast pisać na nowo, zapraszam tutaj.

Kwestię klasyfikacji monet, w tym wyjaśnienie różnic między typem, gatunkiem, odmiana i wariantem opisałem kiedyś w artykule dla portalu e-numizmatyka.pl. Umieściłem dziś ten tekst na stronie zawierającej archiwum moich felietonów numizmatycznych. Zapraszam do lektury.
Dwa warianty rewersu pięciogroszówki z 1923 r.
Zwróćcie uwagę na zakończenie litery Z w GROSZY (po stronie litery Y).

A skoro już przy lekturach jesteśmy, to wypada odnotować ukazanie się na rynku dwóch nowych publikacji.

Pierwsza, to Historia pieniądza na ziemiach polskich autorstwa Adama Dylewskiego.
320 bogato ilustrowanych stron. Książka reklamowana, jako następczyni "Tysiąca lat monety polskiej" Tadeusza Kałkowskiego, a więc pozycja bardziej popularyzatorska, niż monograficzna.
Konsultacja merytoryczna : prof. dr hab. Borys Paszkiewicz
Objętość: 320 stron
Format: 255 x 355 mm
Oprawa: twarda, szyta, płócienna, srebrzenia
Wydawca: Carta Blanca 2011
Cena około 100 zł.

Druga - Numizmatyka średniowieczna - moneta źródłem archeologicznym, historycznym i ikonograficznym jest zbiorem 32 tekstów dotyczących numizmatyki średniowiecznej napisanych przez Stanisława Suchodolskiego podczas ostatniego półwiecza.
Liczba stron: 488
Format: B5
Oprawa: twarda
Rok wydania: 2011
ISBN: 978-83-7436-175-0
Cena około 45 zł


poniedziałek, 21 listopada 2011

20 groszy 2011 - 2 warianty rewersu

Pisałem niedawno, że w roku 2010 zaczęto wprowadzać lekko zmodyfikowany rysunek rewersu monet obiegowych.

Dziś wpadła mi w ręce dwudziestogroszówka 2011, z nowym rewersem
i nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że wcześniej wyłowiłem ten nominał z rewersem starym:
Różnice są niewielkie.
Najłatwiej rozróżnić te warianty po kształcie litery O w GROSZY.

Katalog został już uzupełniony.

Polowanie na inne nominały trwa.


sobota, 19 listopada 2011

Jakie piękne miasteczko.

Zapowiadałem relację za dwa, trzy dni - okazało się, że trzeba było czekać prawie tydzień. Będzie dużo do czytania i oglądania.

Po sfotografowaniu dworca i solidnym śniadaniu ruszyłem na zwiedzanie.
Postanowiłem zacząć od tego, na czym miasto wyrosło. Pierwsze kroki skierowałem więc na Hrádek.
Nazwa słusznie  kojarzy się z grodem (hradem). Budynek powstał pod koniec XIII wieku (pierwsza wzmianka pochodzi z 1312 r.) i stanowił część miejskich fortyfikacji. Bronił jednak nie tyle miasta, co bogactwa ukrytego pod nim. Miasto powstało nad bogatymi złożami rud srebra i pod koniec XIII wieku pochodziła stąd prawie jedna trzecia srebra wydobywanego w Europie.
Hrádek jest dziś siedzibą Czeskiego Muzeum Srebra, a jedną z muzealnych atrakcji jest spacer tunelami starej kopalni. Zwiedzający po nałożeniu kasków i ochronnych białych płaszczy płóciennych, zaopatrzeni w lampki górnicze prowadzeni są przez miasteczko (Podívejte se! Vypadají jako pochod Ku Klux Klanu!) do wejścia do kopalni. Najpierw trzeba zejść w dół po 160 metalowych schodach (Se otepluje - někde blízko je jádro Země), później przewodnik prowadzi do niewielkiej komory, w której niegdyś wydobywano rudę. Po drodze mija się wąziutkie i niskie boczne chodniki (pokonywać je można było tylko na czworaka lub czołgając się) i pionowe szyby prowadzące na niższe piętra kopalni. Pięter tych jest co najmniej sześć, a najniższe chodniki znajdują się ponad pół kilometra pod miastem. Niestety są do dziś zalane wodą i nie zostały przebadane ani udostępnione do zwiedzania. Po obejrzeniu miejsca wydobywania rudy, zwiedzający prowadzeni są przez 350-metrowy chodnik - dawną sztolnię odwadniającą.
W tym miejscu chodnik jest wyjątkowo szeroki i wysoki. Najniższe miejsce ma ledwo 120 cm wysokości, najwęższe 40 cm szerokości - nie wszyscy przejdą!
Nie wszystkim też podobała się kilkunastominutowa przerwa w podziemnej wędrówce. Przewodnik zarządził ją w wygodnym, dość szerokim korytarzu, gdzie można było nawet usiąść na drewnianych belkach obudowy. Zostaliśmy poproszeni o wyłączenie swoich lampek. Zapalona pozostała tylko lampka przewodnika i to mocno przysłonięta dłonią, tak by dawała światło przypominające światło dawane przez średniowieczne kaganki. Później, nie przerywając opowieści o pracy twórców kopalni, przewodnik zgasił swoją lampkę. Zapanowały absolutne ciemności. Włóczyłem się za młodu z kolegami po beskidzkich i jurajskich jaskiniach, więc nie zdziwiło mnie, że człowiek nie widzi własnej dłoni trzymanej tuż przed oczyma, ale niektóre osoby były tym mocno zdziwione. Po włączeniu lampek ruszyliśmy w dalszą drogę by po chwili wyjść spod ziemi i udać się przez miasto z powrotem do muzeum. Niestety nie dostałem zgody na fotografowanie w pomieszczeniach ekspozycyjnych.

Skoro jest srebro, to powinny być srebrne monety. Następnym miejscem, które odwiedziłem był vlašský dvůr (włoski dwór).
Nazwa zamku pochodzi od fachowców, których sprowadził Wacław II z Florencji i którzy z początkiem XIV wieku uruchomili w nim mennicę.
Funkcje zamku nie ograniczały się do mennicy. Zamek był jedną z siedzib królów czeskich. To tu odbyła się w 1471 r. koronacja Władysława II Jagiellończyka.
Jedną z pamiątek po Jagiellonie jest portal z literą W na nadprożu.
Poniżej znajduje się słabo widoczny dziś napis Noli me tangere (łac. nie dotykaj mnie!) - drzwi prowadzą do dawnego skarbca, w którym gromadzono produkcję mennicy.
A było to niemało monet, bo...
każde, zamurowane dziś wejście prowadziło do warsztatu mincerskiego, który wyglądał mniej więcej tak, jak na tej rekonstrukcji,
a każdy mincerz miał za zadanie wyprodukować co dzień dwa tysiące dobrze wybitych monet.
Szybki rachunek: 15 warsztatów x 6 dni w tygodniu x 2000 monet = 180.000 praskich groszy tygodniowo. Nieźle, zwłaszcza gdy wziąć pod uwagę, że monety bito na takich stanowiskach
Sympatyczna przewodniczka, która oprowadzała moją jednoosobową wycieczkę nie zgodziła się na fotografowanie we wnętrzu zamkowej kaplicy. Szkoda, bo to podobno jedyna średniowieczna kaplica z oryginalnym wyposażeniem z epoki - trzema pięknymi drewnianymi ołtarzami.
Po rozgrzaniu się przy pomocy horkej čokolády s Bailey´s ruszyłem ku następnym atrakcjom.
Największą z nich jest Chrám svaté Barbory
Główna fasada była w remoncie, a duża strzałka kierowała do bocznego wejścia. Po wykupieniu vstupenki upewniłem się, że można fotografować pouze bez blesku! i zacząłem zwiedzanie. Tym razem tak, jak najbardziej lubię - bez przewodnika.
Pierwsze kroki skierowałem ku najsłynniejszemu świętobarbarskiemu freskowi
przedstawiającemu bicie monety grubej (grosze - dwie osoby) i drobnej (parwusy - jedna osoba).
W tej samej bocznej nawie trafiłem na jeszcze jedną pamiątkę po naszym Władysławie
Wędrówka po wnętrzu kościoła i później, dookoła na zewnątrz zajęła mi prawie dwie godziny. Ale czy można się temu dziwić, skoro na każdym kroku, gdzie nie spojrzeć, pojawiają się cuda. Na przykład taki gargulec
Jeden z kilkudziesięciu (?), a nie zauważyłem dwóch identycznych!

Porządnie już zmęczony zacząłem rozglądać się za miejscem na dobry obiad. Jak już tydzień temu wspomniałem, uczciłem świętego Marcina pieczoną gęsią popitą miejscowym, czerwonym winem. Miejscowym, bo pochodzącym z winnicy leżącej tuż obok kościoła świętej Barbary.
Winnica poniżej kościoła św. Barbary.
Po lewej Kolegium Jezuickie, po prawej kościół św. Jakuba,
pomiędzy nimi Hrádek.

Powłóczyłem się jeszcze trochę uliczkami starego miasta upewniając się, że słusznie od roku 1995 r. jest ono razem z kościołem św. Barbary i kościołem klasztornym w dzielnicy Sedlec zapisane na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Rozglądałem się przy tym za miejscem, w którym mógłbym kupić sobie jakąś autentyczną numizmatyczną pamiątkę z wycieczki (żetony sprzedawane w automatach porozstawianych na całej starówce i kopie groszy praskich sprzedawane w muzeach już na wstępie postanowiłem zignorować). Może się źle rozglądałem, ale trafiłem na jeden tylko antykwariat oferujący monety. Niestety, jedynymi polskimi monetami były tylko srebrne dwustuzłotówki z 1974 r. Było kilkanaście habsburskich drobniaków ze śląskich mennic, ale te lepiej zachowane wyceniono zbyt moim zdaniem wysoko - np. 4500 koron (ponad 750 zł) za kłodzką trzykrajcarówkę Ferdynanda (jako króla Węgier) z 1627 r. - moneta rzadka, ale nie aż tak.

Powoli zbliżał się wieczór, a w plamach miałem jeszcze jeden interesujący obiekt.
Na zewnątrz wygląda typowo
ot zwykła kaplica cmentarna, no może ciut większa, niż inne. A w środku?
Cała niemal dekoracja kaplicy została wykonana z ludzkich kości. Również i ten herb rodu Schwarzenbergów z krukiem wydziobującym oko Turkowi (dla upamiętnienia zasług dla zwycięstwa nad Turcją). Może to i lepiej, że Sobieskiemu czegoś takiego do herbu nie dodali.
Kości, to szczątki kilkudziesięciu tysięcy ofiar epidemii dżumy z XIV wieku, wojen husyckich z XV wieku i wojny trzydziestoletniej.

Z kostnice Sedlec do mojego penzionu było niedaleko, więc nie przejmując się zapadającym zmrokiem pokonałem ją pieszo.

Następnego dnia ruszyłem na północ, w kierunku polskiej granicy. Na jednym z postojów (wpadła mi w oko sympatycznie wyglądająca vinotéka, z której wyszedłem z kilkoma butelkami Rulandského modrého - szczerze polecam!) przyszła mi do głowy myśl, że Borowice, z których mam odebrać żonę, leżą blisko Miedzianki, o której niedawno pisałem. Przeprogramowałem nawigację, i po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów po wyjściu z samochodu zobaczyłem taki widok
Tyle zostało z rynku Kupferbergu.

A tak wyglądało to miejsce w tatach 20-tych XX wieku:

Pozostało trochę kilometrów krętymi, górskimi drogami o nawierzchni zdecydowanie gorszej, niż po południowej stronie granicy, później trochę więcej autostradą A4 (całkiem niezłą) i długi listopadowy weekend można było uznać za zakończony.

A jeśli ktoś spostrzegawczy wypatrzy na tak licznie pokazanych tu zdjęciach coś intrygującego, o czym nie wspomniałem, a wydaje się, że wspomnieć należało i pierwszy napisze o tym w komentarzu - dostanie nagrodę.

P.S.
Byłbym zapomniał. Czy już wiecie, jakie miasto odwiedziłem?
























TAK! To Kutna Hora. Warto się tam wybrać na kilka dni - jednodniowy pobyt, to stanowczo za mało.


niedziela, 13 listopada 2011

Impuls trzeci (na jakiś czas ostatni).

Zaczęło się od wyszukiwania jakiegoś rozsądnego połączenia komunikacyjnego do Borowic. Najlepsza z moich żon wybierała się tam na Jesienną Szkołę Dydaktyki Fizyki. Najwięcej informacji znaleźliśmy na bardzo sympatycznej stronie http://www.borowice.pl/pl/07.html ale wniosek był jeden - łatwo nie będzie. Udało się zorganizować podróż do celu samochodem jednej z uczestniczek Szkoły. Otwarta pozostawała kwestia powrotu.

I tu pojawił się impuls.
Jakiś czas temu wybrałem się na wycieczkę do Kremnicy. A może by tak odwiedzić jeszcze jedno zagraniczne "mennicze" miasteczko i w drodze powrotnej przejechać przez Borowice ułatwiając powrót małżonce? To tylko 160 km od Borowic.
Czy już wiecie, którą mennicę mam na myśli?

Najpierw sprawdziłem prognozę pogody. Moja ulubiona norweska (!) pogodynka straszyła co prawda niską temperaturą, ale zachęcała piękna słoneczną pogodą. Znaczy - jadę.
Wiedziałem, że w dniu wyjazdu będę musiał najpierw troszkę popracować, a to oznaczało, że na miejsce przyjadę już po zmroku (350 km). Wypadało by mieć zarezerwowany nocleg. Wysłałem kilka e-maili, przyszła jedna odpowiedź - cena niezła, lokalizacja, wyposażenie też nie odstraszały, więc zarezerwowałem nocleg. Kilka dni czekania na wyjazd minęło szybko i w czwartek, 10 listopada ruszyłem w drogę.

Najpierw na zachód autostradą A4 - jeszcze darmową - choć bramki już powstają - później w kierunku przejścia Kudowa-Słone. Po drodze mijałem kolejne stare śląskie miasta, w których też kiedyś działały mennice. Nysa, Złoty Stok, Kłodzko. Trzeba by kiedyś wybrać się na kolejną numizmatyczną wycieczkę - szlakiem śląskich mennic. Może za rok...
Minąłem starą papiernię w Dusznikach i po chwili byłem już w Republice Czeskiej. Pan Krzysztof ciepłym głosem informował mnie o kolejnych skrzyżowaniach i ostrych zakrętach zapowiadając, że do celu dotrę przed siedemnastą. Tak się też stało, mimo licznych ograniczeń prędkości przy przejazdach przez kolejne wsie i miasteczka. Łatwo i bezboleśnie przestrzega się tych ograniczeń, bo stosowane są bardzo racjonalnie. Gdy tylko znika przyczyna ograniczenia - nawet chwilowo - to od razu pojawia się znak pozwalający na przyspieszenie. Nie ma bezsensownych ograniczeń ciągnących się przez puste pola na idealnie prostej drodze.
A drogi też jakby lepsze. Mimo to kilka razy mijałem ekipy remontujące nawierzchnię. Czyżby istniał jakiś związek między remontami, a jakością drogi? Było nawet kilka odcinków tzw. ruchu wahadłowego, co nie przeszkodziło abym na miejsce dotarł w planowanym czasie. Pan Krzysio bezbłędnie wskazał drogę pod same drzwi penzionu i podziękował za wspólną podróż.
Pokój nie wyglądał na najprzytulniejszy, ale był czysty i ciepły. Odświeżyłem się po podróży, ubrałem ciepło (po zachodzie słońca termometr zatrzymał się na poziomie -2) i ruszyłem na obiad. Pociągiem. Bo kwatera była 2 km od centrum, ale za to tuż przy dworcu.

Obiad zjadłem w lokalu wybranym metodą wielokrotnie wypróbowaną w turystycznych miejscowościach - szyld ma być niepozorny, a w środku musi być prawie pełno... tubylców. Im wyraźniej słychać angielski, niemiecki, polski, tym szybciej trzeba zmienić lokal. Odpadają też przybytki reklamujące się, jako tradiční středověká restaurace.
Metoda po raz kolejny okazała się właściwą. Świetna polędwica popita nie gorszym piwem (już wiecie, dlaczego samochód dostał wolne) poprawiła i tak niezły humor. Przespacerowałem się po mieście planując następny dzień i wróciłem na dworzec. Kasjerka przytomnie zapytała mnie, czy na pewno chcę bilet na następny pociąg, bo pojedzie on dopiero za godzinę. Podziękowałem i ruszyłem do hoteliku pieszo - dwa kilometry szybkiego marszu na wieczornym mrozie, to gwarancja dobrego snu.
Rano za oknem było tak:
Czy już wiecie, co to za miasto? Kto nie dotarł tam pociągiem, raczej na podstawie tego zdjęcia nie zgadnie.

Około ósmej, po obfitym śniadaniu ruszyłem na zwiedzanie - opis, ze szczególnym uwzględnieniem akcentów numizmatycznych, pojawi się w następnym wpisie za dzień lub dwa. Teraz ograniczę się tylko do dwóch uwag kulinarnych.

Istotna część ekspozycji drugiego z muzeów, które odwiedziłem, znajduje się na świeżym powietrzu, a jako, że słupek rtęci osiągnął aż +3 stopnie Celsjusza, organizm domagał się rozgrzewki. Wypatrzyłem lokalik polecający coś takiego, jak Horká čokoláda s  Bailey´s  i uznałem, że to je ono. Tak też było. Miłe ciepło rozlało się "w środku, w Czesiu" i aż żal było wychodzić. Wcześniej niż ja, zaczęły się zbierać do wyjścia trzy panie - mama, córka i wnuczka. Tej ostatniej, tak na oko trzyletniej,  mama założyła czapeczkę z uszkami - mała wyglądała zupełnie jak miś Bubu, młodszy kumpel misia Yogi.
Jedna z kelnerek rzuciła - tak ahoj medvidku!
I w tym momencie... mała pobiegła dać buzi kelnerce, a siedzący przy sąsiednim stoliku jegomość o wyglądzie Jožina z bažin głośno zaprotestował - Já nikam nevycházim! 

Po wizycie w kolejnym muzeum, żołądek upomniał się o swoje prawa, a że było to 11 listopada, to zgodnie z zasadą Na Świętego Marcina najlepsza gęsina postanowiłem skorzystać z promocji pod tytułem - svätomartinská hus pečená a vino - pouze 220 korun. Co tu dużo pisać! Obżarłem się do wypęku i znów ruszyłem do zwiedzania. 

Ale o tym, jak już wspomniałem, opowiem za dzień, dwa.


Katalogi specjalizowane - dodruk

Miło mi poinformować, że udało mi się sfinalizować dodruk drugiego i trzeciego tomu katalogu specjalizowanego polskich monet obiegowych.

 Ceny nie ulegają zmianie i wynoszą (wliczone koszty wysyłki listem poleconym):

Tom I - KP 1917-1918 = 17 zł

Tom II - II RP + GG = 33,00 zł

Tom III - PRL = 44,00 zł

Tom I + Tom II = 50 zł

Tom I + Tom III = 60 zł

Tom II + Tom III = 75 zł

Tom I + Tom II + Tom III = 90,00 zł

Wysyłka po otrzymaniu należności na konto (numer podam w odpowiedzi na e-mail z zamówieniem).

Nie wysylam za pobraniem


sobota, 5 listopada 2011

Impuls 2, czyli...

na monetach świat się nie kończy.

Pisałem niedawno o zdarzających mi się czasem nieplanowanych zakupach. Nie dość, że bywają nieplanowane, to jeszcze czasem nie mają nic wspólnego z numizmatyką.

Kiedy wypatrzę jakąś potrzebną mi monetę, to zwykle sprawdzam, co też jeszcze ciekawego wystawia jej sprzedawca. W taki właśnie sposób trafiłem kiedyś na aukcję, na której sprzedawano taki wazonik

Zalicytowałem, bo spodobał mi się jego kształt, kolor, bo lubię wrzosy. Wygrałem.
Wazonik dotarł w całości, bardzo porządnie zapakowany. W naturze wygląda lepiej, niż wyglądał na zdjęciach w opisie aukcji. Wrzosy nie zajmują całej powierzchni wazonika. Po stronie przeciwnej jest pusto, tylko u góry jest napis - najprawdopodobniej nazwa miejscowości, z której pochodzi wazonik
KUPFERBERG

Przypuszczam, że na świecie jest wiele miejscowości noszących tę nazwę. Wydaje mi się jednak, że trafnie dopasowałem mój wazonik do jednej z nich, wyjątkowej pod każdym względem.

Było sobie kiedyś miasto, powiedzmy miasteczko. Kiedy Sudety należały do Prus, było to najmniejsze pruskie miasto. Na dodatek, jedno z kilku najwyżej położonych. Założono je w Rudawach Janowickich w wieku XII chyba, na wysokości przekraczającej 500 m n.p.m. Najpierw nazywało się Koppferberg, w XIX wieku stało się Kupferbergiem, a kiedy nie zmieniając lokalizacji, znalazło się w Polsce - zyskało nazwę Miedzianka, jednocześnie tracąc prawa miejskie i stając się wsią.

Kupferberg (pozostanę przy nazwie z mojego szkiełka) od początku związany był z górnictwem. Najpierw żelaza - złoża jego rud żelaza odkrył podobno w XII w. legendarny Laurentius Angelus.  Pierwszą pewną wzmianką o Kupferbergu jest zapis w kronice Johannesa Kaufmanna mówiący, że przed rokiem 1311 właścicielem okolicy był Conrad Bavarus. Wydobywano tam wówczas również i srebro.
W roku 1512 Kupferberg kupił Hans Dippold von Burghaus, który zainwestował w wydobycie miedzi, której złoża odkryto przy okazji wydobycia srebra. Burghaus uzyskał od czeskiego króla Ludwika Jagiellończyka (tego od półgroszków świdnickich) dla Kupferberga prawa miasta górniczego.
Później miasto przeszło w ręce Justusa Decjusza, który był sekretarzem polskiego króla Zygmunta Starego.
Intensywna eksploatacja złóż miedzi spowodowała ich szybkie wyczerpanie. Kopalnie zamknięto, a nowi właściciele miasta - Hans i Franz Hellmannowie zbudowali przy potoku płynącym przez Kupferberg ługownie, w których wytwarzali witriol z materiału ze starych hałd. W tym przypadku witriol nie oznacza tzw. oleju szklanego, czyli stężonego kwasu siarkowego, lecz intensywnie niebieski, pięciowodny siarczan miedzi - „siny kamień”. Witriolu używano głównie jako barwnika w drukarstwie i farbiarstwie, ale też wykorzystywano jego własności grzybobójcze do konserwacji drewna.
Wojna trzydziestoletnia spowodowała czasowy upadek miasta. Górnictwo odradza się dopiero pod koniec XVII wieku. Następuje ponowny rozwój, którego podstawą jest eksploatacja starych chodników - zmiany ekonomiczne spowodowały, że znów stało się to opłacalne. Powstały też nowe kopalnie, ale znów okazało się, że złoża się wyczerpują i kopalnie trzeba zamykać.
Od połowy XIX wieku Kupferberg zaczął być znany jako miejscowość wypoczynkowa i tę funkcję pełnił aż do wybuchu II Wojny Światowej.
Myślę, że to właśnie z tego okresu pochodzi mój wazonik. O dokładniejsze datowanie się nie pokuszę, bo na szkle znam się niepomiernie słabiej, niż na monetach.

Po wojnie Sudety znalazły się w granicach Polski. Ludność Kupferberga wysiedlono do Niemiec, miejscowość przemianowano na Miedziankę i ustalono, że będzie miała status wsi.
Jej przekleństwem stała się inna substancja wydobywana z miejscowych kopalń. Chodzi o blendę uranową, którą wydobywano tam już w latach 90-tych XIX wieku. Po roku 1948 sudeckim uranem zainteresowała się Armia Czerwona. Uruchomiono wydobycie, a cały urobek (w sumie przeszło 500 ton) wywieziono do Związku Radzieckiego. Kopalnię zamknięto w 1953 roku.
Przeprowadzono jeszcze analizy możliwości kontynuowania wydobycia miedzi, ale ich wynik był negatywny. Elementem analizy był przegląd dawnej dokumentacji wyrobisk. Opisywała ona dwanaście poziomów starych chodników na głębokości do 220 m. Chodników było mnóstwo. Rozciągały się pod całym miastem. Powodowało to liczne szkody górnicze. Miasto, w którym było ponad 100 domów, kilka sklepów, działało kino, powoli niszczało. Budynki pękały, pojawiały się zapadliska i osuwiska ziemi. Prawdopodobnie już w latach 60-tych zadecydowano, że miasto zniknie z powierzchni ziemi. Najpierw wysadzono kościół ewangelicki. Później wydano zakaz  konserwacji budynków - w „gospodarce” socjalistycznej było to możliwe, bo potrzebne materiały budowlane można było kupić wyłącznie na podstawie specjalnych przydziałów zatwierdzanych przez „władzę”.
Na początku lat 70-tych nakazano wysiedlenie mieszkańców. Planowano całkowite zniszczenie wszystkich budynków, ale tak, jak to wtedy bywało, plany zrealizowano niezbyt dokładnie. Pozostała jedna z kamienic - ostatni relikt zabudowy miejskiego rynku (dawna gospoda Schwarzer Adler). Pozostał kościół św. Jana Chrzciciela. Pozostały resztki ruin i o dziwo, nie widać nowych zmian terenu, które miały nieuchronnie powstać na skutek szkód górniczych.




Wazonik stoi na półce i cieszy oko, a przypomniała mi o nim niedawno poranna audycja Michała Nogasia w III programie Polskiego Radia. Audycja poświęcona książce Filipa Springera „Miedzianka. Historia znikania". Wygląda na to, że znów trzeba będzie odwiedzić księgarnię.

poniedziałek, 31 października 2011

Impuls


Czytałem gdzieś, że każda praktycznie decyzja, nawet ta z pozoru całkowicie racjonalna, podejmowana jest na podstawie impulsu. Czy powiemy impuls, czy przeczucie, intuicja, natchnienie – zawsze gdzieś w podtekście będzie się kryć coś z racjonalnością sprzecznego.

Zazwyczaj kupuję monety w sposób przemyślany. Wiem, czego mi w zbiorze brakuje, wiem, jakie mam do dyspozycji pieniądze, a mimo to zdarza mi się czasem kupić coś nieplanowanego. Coś, co wywołało impuls.
Ostatnio zdarzyło mi się to przy okazji takiej aukcji.  Zalicytowałem mimo bardzo enigmatycznego opisu.
Bez sprawdzania, czy medal jest notowany u Strzałkowskiego (bo dlaczego nie miał by być notowany, a jeśli by jednak notowany nie był, to chyba lepiej...), bez sprawdzania kim też był Jerzy Edmund Kaniewski.
Wygrałem, zapłaciłem, medal dotarł.
Ładny, masywny (50 mm, srebrzony brąz). W Strzałkowskim jest – numer 610, rzadkość RR czyli bardzo rzadki. A jaki miałby być, skoro to typowy medal nagrodowy. Wybity w warszawskiej mennicy w 1928 roku w nieznanym nakładzie. Medale nagrodowe, z pozostawionym wolnym miejscem przeznaczonym na grawerowanie nazwisk laureatów bito z niewielkim zapasem pozostawiając stemple zapewniające możliwość bicia dodatkowych egzemplarzy w kolejnych latach.
Medal nie jest sygnowany, ale wiadomo, że autorem projektu jest Zygmunt Otto. Awers, z napisem ARTIBVS (sztukom) w odcinku, powtarza motyw widoczny na tympanonie budynku Zachęty.

Tu mały wtręt na temat zwyczaju panoszącego się na serwisach aukcyjnych. Kto żyw pisze, UNIKAT!!!, JEDYNY EGZEMPLARZ!!! (koniecznie kapitalikami, koniecznie z licznymi wykrzyknikami). A poniżej moneta wybita w tysiącach, jeśli nie w milionach, egzemplarzy. Tymczasem unikat, to coś istniejącego w jednym, jedynym egzemplarzu. Tak, jak ten właśnie medal, który po wygrawerowaniu napisu „1936, KANIEWSKI EDMUND JERZY” stał się jedynym, takim egzemplarzem na świecie. Są inne, bardzo podobne, ale z innymi datami i nazwiskami i w innych kolorach.

Chcąc dowiedzieć się czegoś więcej o E. J. Kaniewskim zajrzałem oczywiście do Wikipedii. Pierwsze zaskoczenie – nikt nic tu o nim nie napisał. Na stronach domów aukcyjnych zajmujących się sztuką znalazłem kilka notowań, kilka reprodukcji wystawianych obrazów (a więc malarz!) i ograniczone do minimum informacje biograficzne. Całość mieści się na ćwiartce strony z zeszytu:
KANIEWSKI Jerzy Edmund (1909-1982)
Uczeń Pruszkowskiego.
Należał do Loży Wolnomularskiej.
Wystawiał min. 1929 TZSP 1931 TZSP, 1934 w IPS, 1934 u Garlińskiego. (TZSP to oczywiście Towarzystwo Zachęty Sztuk Pięknych).
I opisy kilku obrazów:
Widok na rynek w Krzemieńcu, w tle ruiny zamku na górze królowej Bony. ol/pł, wymiary 65 x 80 cm Sygnowany prawy dolny róg,
Pejzaż ze stogami, olej, sklejka, 59 x 49 cm; sygn. p.d.: J. Kaniewski / 1934
WIEJSKA KAPLICZKA MATKI BOSKIEJ ZIELNEJ, 1937, olej na płótnie, 40,5 x 45,5 cm, sygnowany p.d.: "E. J. Kaniewski 37"
I na koniec taka informacja:
KRADZIEŻ WE WRZEŚNIU 2009 R. Z MIESZKANIA W WARSZAWIE
KANIEWSKI Edmund Jerzy, Kwitnąca jabłoń, XX w. Olej, płyta pilśniowa, KAT . PA-3128
KANIEWSKI Edmund Jerzy, Drewniany kościół, 1962 r. Olej, płyta pilśniowa, 23 x 32 cm KAT . PA-3127
KANIEWSKI Edmund Jerzy, Pejzaż z chatą i wiatrakiem, XX w. Olej, płyta pilśniowa, 28,8 x 20,2 cm KAT . PA-3129

I to wszystko. A wystawiał swoje obrazy Pan Kaniewski w Zachęcie (co najmniej czterokrotnie), bywał za nie nagradzany...

Podobno dziś urodzi się siedmiomiliardowy mieszkaniec Ziemi. Takie przynajmniej tytuły zauważyłem w kilku gazetach. To oczywiście tytuły nieprecyzyjne. W zamyśle piszących było stwierdzenie, że od dziś na Ziemi żyje co najmniej 7.000.000.000 ludzi. Liczba ludzi, którzy żyją i żyli na naszej planecie, odkąd w ogóle możemy mówić o człowieku, jest znacznie większa. Ludzie się rodzą, żyją i umierają. Pozostają po nich puste miejsca, dzieła, ubrania, meble, książki, pamięć, listy, zdjęcia, medale...

I groby, które jutro odwiedzimy.

piątek, 28 października 2011

Jesienne sprzątanie zakładek

W sieci jest multum poradników dla blogerów, a większość z nich koncentruje się wokół nieśmiertelnego pytania "Co robić, żeby się nie narobić, a dobrze zarobić?".
Autorzy takich poradników podkreślają (prawie wszyscy), że autor dobrego bloga  powinien wabić czytelników i dokładać wszelkich starań, by spędzali na nim jak najwięcej czasu., co oznacza, że na blogu powinno być możliwie mało linków do innych stron (czytaj: takich linków, na których Ty nic nie zarobisz, a które odbiorą ci Twojego czytelnika).
A niech sobie radzą!

Pewnie każdy z Was ma w przeglądarce długą listę ulubionych linków do stron numizmatycznych. Też mam taką listę i co jakiś czas zauważam, że któryś z linków nie działa.

Na jakiś czas przenoszę taki link do "poczekalni" i jeśli po kilku miesiącach sytuacja pozostaje niezmieniona, link odsyłam do krainy wiecznych łowów.
Rzadko, ale jednak, zdarza się, że strona powraca z niebytu - tak stało się kiedyś z nieocenioną witryną WILDWINDS.
Jeszcze rzadziej zdarza się, że jakaś strona pozostaje aktywna (pod niezmienionym adresem) i jest aktualizowana przez czas dłuższy, niż 10 lat. Do takich wyjątków należy jedna z moich ulubionych witryn, od 1997 roku reklamująca się takim tytułem:

Ancient Greek & Roman Coins
An Educational Site on Roman Coins, Greek Coins and other Ancient Coins

Zanim podam link do niej, uzasadnię, dlaczego uważam ją za ważną i godną polecenia.
Autor strony (to przedsięwzięcie jednoosobowe!) podkreśla, że jest zwykłym kolekcjonerem. Nie uważa się za profesjonalistę, nie pisze dla zysku. Nie obawiajcie się natłoku reklam - nie łatwo je tam znaleźć. Obawiać trzeba się tylko jednego - ta strona wciąga, jak najlepszy kryminał. Można czytać, czytać i czytać.
Zapiszcie sobie ten link - Doug Smith - Ancient Greek & Roman Coins

Drugim matuzalemem jest powstała w tym samym, 1997 roku strona Toma Claytona poświęcona monetom Zjednoczonego Królestwa.
Coins of England and Great Britain
('Coins of the UK')
by Tony Clayton
Niech Was nie zrazi jej oldskulowy - jak się teraz mówi - wygląd. To kopalnia wiedzy o monetach zza Kanału.

Od kilku lat, przy okazji jesiennych porządków w magazynie linków ciekawych i pożytecznych, z satysfakcją stwierdzam, że te dwa linki pozostają aktualne i prowadzą do miejsc stale wzbogacanych nowymi informacjami.

Znacznie, znacznie częściej zdarza się jednak to nieszczęsne 404. Ostatnio przepadła mi gdzieś strona poświęcona monetom hiszpańskim, która kiedyś parkowała pod adresem http://www.fuenterrebollo.com/faqs-numismatica/menu.html
Już jej tam nie ma. Niestety.

Może Was dziwić, że trzymam w pogotowiu linki kierujące do stron nie związanych z profilem mojego kolekcjonowania. Skoro zbieram polskie monety obiegowe, to co mi po linku do opisów monet Wielkiej Brytanii? Wyjaśnienie kryje się na samym dole tytułowej strony witryny Douga Smitha. To motto jego przyjaciela, które w oryginale brzmi "It's more fun to know than not to know".
Nic dodać, nic ująć.

Dlatego, z przyjemnością wklejam taki obrazek:

Żałuję, że tym razem nie będę mógł pojawić się w Warszawie. Z pewnością natomiast sięgnę po "Historię pieniądza", która reklamowana jest jako godna następczyni "Tysiąca lat monety polskiej" T. Kałkowskiego.

Printfriendly