Na to pytanie próbowano ostatnio znaleźć odpowiedź na kilku forach internetowych. Dwukrotnie poruszono temat na youtubowym kanale "Kwadrans z numizmatyką" - najpierw rozważając problem "Co będziemy zbierać jak pieniądz fizyczny zniknie?" później w cyklu pytań i odpowiedzi ponownie odpowiadając na pytanie o przyszłość naszego hobby.
Ciekawe wypowiedzi na ten temat pojawiły się też na forum TPZN w wątku "Rynek filatelistyczny - próba rozpoznania bojem", kiedy jeden z dyskutantów zadał pytanie "Czy myślicie że numizmatyka też kiedyś straci popularność gdy przestanie się operować gotówką w życiu codziennym?".
O przyszłość kolekcjonerstwa monet się nie martwię. Kolegom youtuberom wysłałem taki komentarz "Nie widzę problemu. Do czasu pożegnania się z pieniądzem materialnym zostanie wyprodukowana taka jego ilość, że starczy dla wszystkich chętnych do tracenia nowego pieniądza na kolekcjonerskie fanaberie."
I to mogłoby być na dziś wszystko, gdyby nie powracające w tych wszystkich dyskusjach porównanie - numizmatyka vs filatelistyka. Na wspominki mnie wzięło.
Nie pamiętam dziś, czy wcześniej zacząłem zbierać monety, czy znaczki, bo zaczynałem bardzo wcześnie. Przez pierwsze sześć lat życia mieszkaliśmy w wielkim budynku, którego parter zajmował tartak, na piętrze mieszkali dziadkowie i my, a wyżej był potężny strych pełen skarbów. Na nim znalazłem puszkę z monetami - austrowęgierską drobnicą z przełomu XIX/XX w. bilonem II RP i pięknie błyszczącymi pięciogroszówkami z brązu wybitymi w Szwajcarii. Decyzję o ich wycofaniu z obiegu opublikowano w kwietniu 1958 r. i pewnie krótko potem dziadek "wycofał" je z portmonetki do puszki na strychu. Puszkę zniosłem na dół i za zgodą dziadków zatrzymałem, jako mój skarb. Mogłem wtedy mieć góra pięć lat.
Z tego samego okresu pamiętam wspólne z dziadkiem oglądanie jego starego albumu ze znaczkami. Album miał piękną czerwoną, tłoczoną w filatelistyczne wzory okładkę, a w środku wklejone mnóstwo znaczków z całego świata. Na urodziny (albo imieniny) dostałem od dziadka wyjętą z tego albumu kopertę z kilkudziesięcioma znaczkami, pewnie dubletami i mały klaser z celuloidowymi paskami. Podczas jednej z kolejnych wizyt na strychu znalazłem szafkę wypełnioną segregatorami zawierającymi dokumenty z tartaku, który wcześniej należał do prababci. Między typowymi dokumentami (faktury, rachunki, dokumenty kadrowe itp.) były koperty i kartki pocztowe z zamówieniami i... oczywiście naklejonymi znaczkami. I znów pozwolono mi na wybieranie takich znalezisk dla siebie. Tyle, że musiałem za każdym razem uzgadniać, czy przypadkiem nie jest to zbyt ważny dokument, by móc go potraktować nożyczkami. Penetrowanie strychu zakończyło się gdy miałem sześć lat - nasz dom znalazł się na terenie przeznaczonym na zalanie - wkrótce został zburzony, a na jego miejscu jest teraz Jezioro Żywieckie.
Już w nowym mieszkaniu, w innym mieście, nadal powiększałem swoje zbiory. Rodzice, widząc, że traktuję to poważnie, zafundowali mi wymarzony abonament. Co kwartał udawałem się do sklepu filatelistycznego na ul. Kosmonautów i przynosiłem do domu kopertę z kompletem najnowszych znaczków. Kasowanych, bo na tyle było nas stać. Znaczki trafiały początkowo do zwykłych klaserów. Później, pamiętając dziadkowy album, za zaoszczędzone pieniądze kupiłem sobie komplet kart - klasyczny album filatelistyczny.
Jeszcze później, kiedy miałem już regularne kieszonkowe, zacząłem kupować słynne czerwone klasery i przenosić do nich abonamentowe zestawy. To ostatni z nich.
Mniej więcej w tym czasie zorientowałem się, że filatelistyka polegająca na gromadzeniu kolorowych papierków dostarczanych przez PPF to nie to. Z abonamentu zrezygnowałem. Oprócz produktów peerelowskiej Poczty Polskiej miałem jeszcze całkiem sporo znaczków starych. Na tę część zbioru zacząłem przeznaczać więcej czasu i pieniędzy. I znów, siłą tradycji, tę część zbioru przeniosłem do klasycznego albumu, kupionego na jakiejś giełdzie.
Jeździłem na wystawy filatelistyczne
giełdy. Kupowałem katalogi, dwutygodnik "Filatelista" - kupowało się go w kioskach z gazetami, kolekcjonerzy monet taką szansę uzyskali dopiero z chwilą pojawienia się Przeglądu Numizmatycznego i Magazynu Numizmatycznego. Trochę ulegając modzie zainteresowałem się filatelistyką tematyczną, dobierając tematy zgodnie z innymi moimi zainteresowaniami i pasjami.
W pewnym momencie filatelistyka pozwalała na całkiem niezły zarobek. Po pierwsze były giełdy, na których się kupowało i sprzedawało, ale to był rynek wewnętrzny. Lepiej zarabiało się na imporcie i eksporcie. Najciekawsza była wymiana znaczków na inne dobra. Za wysłane do Anglii znaczki dostałem na przykład pierwszy komputer, rewelacyjnego Amstrada CPC6128. Niezły zarobek dawało sprowadzanie zagranicznej masówki na wycinkach. Udało mi się ściągnąć z USA kilka kartonów, po trzydzieści kilogramów każdy i sprzedać je w oficjalnym skupie prowadzonym przez PPF w Warszawie. Chyba było tego za dużo, bo ostatniej paczki nie chcieli już wziąć. Rozsprzedałem ją na giełdach. Fajną zabawą było sortowanie tych znaczków. Fajną i dochodową, bo znaczki, które nie zostały skasowane, były przez Amerykanów traktowane na równi z gotówką, a z każdej takiej paczki można było odzyskać nawet kilkadziesiąt dolarów nominału takich czystych znaczków. Na etacie zarabiałem wtedy nie więcej niż 20 $ (po realnym kursie spod peweksów). Najlepsze było to, że w odróżnieniu od monet, współczesne znaczki można było wysyłać pocztą bez obaw o zainteresowanie "służb".
To był okres, w którym znaczkom poświęcałem więcej czasu, niż monetom, co jednak nie oznaczało, że monety były w odstawce. O nie. Na bieżąco wyłapywałem z obiegu wszystkie nowe emisje, ale już wtedy ograniczając się tylko do monet obiegowych. Niestety początkowo nie zawsze dbałem o jak najlepszy stan, ani o to, by mieć przynajmniej po kilka dubletów.
Po jakimś czasie zorientowałem się, że na filatelistycznych giełdach zaczyna się stagnacja. Coraz częściej okazywało się, że nie ma chętnych na nowe wydania, a stare, te cenniejsze są coraz częściej fałszowane. Szybko zaczęto też fałszować stempelki ekspertów odbijane na odwrotnej stronie znaczków. Jednocześnie coraz ciekawiej zaczęło się robić na giełdach numizmatycznych i na targach staroci na stoiskach z monetami. Szala, najpierw powoli, a po krótkim czasie zdecydowanie, przechyliła się w stronę monet. Wiadomo, cięższe są.
Podsumować by to trzeba. Filatelistyka i numizmatyka (tu jako kolekcjonowanie monet) mają ważną wspólną cechę. W obu tych dziedzinach kolekcjonerstwa wykształciła się, początkowo nisza, później potężna gałąź - obiekty produkowane wyłącznie w celu sprzedaży kolekcjonerom. Popularną filatelistykę to zabiło. Nie łatwo o chętnych na zawartość klaserów i albumów, które mam na półkach, a kiedy już się ktoś taki znajdzie, to "stopa zwrotu" jest zdecydowanie ujemna. Kolekcjonerskie "sreberka" bez opamiętania "puszczane w obieg" przez NBP też nie okazały się najlepszą inwestycją. Za to monety, którymi w dzieciństwie płaciłem w sklepach sprzedają się coraz lepiej.
Dziś, jeśli już muszę skorzystać z usług Poczty Polskiej, nie kupuję znaczka tylko drukuję go sobie na domowej drukarce, opłacając koszt usługi przelewem. Może ktoś takie "znaczki" zbiera, może to nowa gałąź filatelistyki. Nie zamierzam tego sprawdzać, tak samo, jak nie zamierzam kupować "monet" kolekcjonerskich.
Zniknięcie pieniądza w materialnej formie uważam za bardzo prawdopodobne, a właściwie za zupełnie pewne. Równie pewien jestem tego, że nie zniknie kolekcjonowanie monet i banknotów. Głównym, a właściwie jedynym zagrożeniem może być taki rozwój technik fałszerskich, że ustalenie autentyczności obiektu przez zaawansowanego i doświadczonego kolekcjonera będzie niemożliwe.
Na razie nie widzę powodów do obaw o przyszłość naszego hobby w istotnym mnie i moich rówieśników horyzoncie czasowym.
ZBIERAJMY MONETY!