Nie piesek, nie kotek...
Komputerek!
Przyjaciel powinien dostawać prezenty. Od czasu do czasu, żeby mu się w głowie nie poprzewracało. Mój dostał prezent w ostatnią sobotę, 30 kwietnia. Jeszcze ciepły Kubuntu Natty Narwhal 11.04
A stało się to tak. Usiadłem, żeby zrobić obiecany wcześniej wpis o monetach z podwójnymi literkami i rysunkami. Na tacce systemowej pokazała się ikonka informująca o dostępności jakichś aktualizacji. Kliknąłem i okazało się, że nie chodzi o zwykłe aktualizacje, tylko o możliwość upgrade do nowego wydania systemu. No to jazda! Najpierw krótki test, później prośba o potwierdzenie decyzji i pozostało tylko czekanie na zakończenie aktualizacji. Do pobrania było ciut ponad 1 GB danych, serwery obciążone, bo na nowe wydanie systemu zawsze rzuca się masa zasysaczy. Znaczy, chwilę to potrwa. No to przecież nie będę tak siedział i czekał. Zaplanowany wpis miałem już przemyślany i częściowo przygotowany (wcześniej zrobiłem skany monet) więc nie ma wyjścia, trzeba pisać.
Jak to? Jednocześnie aktualizować system i pracować na nim? A dlaczego nie? Linuks tak już ma, że jest to możliwe.
Minęła godzina i okazało się, że pisanie trzeba na chwilę przerwać - nawet nie zauważyłem, że niezbędne dane już się pobrały, zaczął się właściwy proces aktualizacji i trzeba zadecydować, czy konfiguracja kilku programów ma zostać zachowana, czy zastąpiona nową. Nie ma się co zastanawiać - program działa - konfiguracja zostaje. Jeśli będą jakieś nowe możliwości konfiguracyjne, to później będzie pora je wypróbować.
Troszkę zmartwił mnie komunikat, że nowemu systemowi nie podoba się zastane wydanie GIMPa i program zostanie odinstalowany. Trudno, zgodziłem się - doinstalowanie go później, to przecież tylko kilka chwil.
Komunikat o konieczności ponownego uruchomienia komputera. Chwila napięcia - wstanie, nie wstanie...
A dlaczego miałby nie wstać? System uruchomiony. Wygląda, jak wyglądał. Pora kończyć wpis na bloga, ale trzeba jeszcze na nowo dodać GIMPa. KPackageKit - wybór programu - potwierdzenie - okienko z komunikatami o stanie instalacji - gotowe. Można kończyć wpis.
A teraz, kiedy wpis już opublikowany, można zobaczyć, co nowego w systemie.
Zestaw programów, który miałem wcześniej w zasadzie się nie zmienił - najważniejsza zmiana, to zastąpienie OpenOffice przez LibreOffice. Sprawdziłem, czy kilka najczęściej otwieranych plików otwiera się jak należy - katalogi specjalizowane - OK, taki jeden pliczek z aktywnym połączeniem z internetową bazą danych - OK, połączenie jest, dane się aktualizują.
Opera - działa, COMMENCE - działa (uff...), skaner - działa, Amarok - gra, VLC - gra, SAMBA - mam dostęp do swoich katalogów na laptopie małżonki, a ona może drukować na mojej drukarce. No to wszystko gra :-)
I w tym momencie przypomniałem sobie entuzjastyczne wzmianki o "działaniach" czyli Activities i ich przewadze nad pulpitami wirtualnymi. Trzeba przetestować. Wynik testów?
Krótko mówiąc - jest bardzo dobrze.
"Działanie" MONETY:
"Działanie" ROBOCZE:
Terminal nie jest otwartym programem, tylko tzw. widgetem pulpitu, stale pod ręką.
Podoba mi się takie rozwiązanie. Trzeba będzie uważnie nasłuchiwać, czy na forach nie pojawią się jakieś nowe ciekawe pomysły na wykorzystywania "działań".
I jeszcze jeden zrzut ekranu
"Karta katalogowa" najświeższego nabytku - rozczulająco prymitywnego falsyfikatu szeląga (chyba ryskiego) Zygmunta III Wazy. Czy to ten przysłowiowy zły szeląg?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Z powodu narastającej aktywności botów reklamowych i innych trolli wprowadzam moderowanie komentarzy.