W lutym tego roku pisałem o niespodziankach. Bilet
kupiłem tak szybko, jak było to możliwe. Ośmiomiesięczne oczekiwanie ciągnęło się niemiłosiernie ale w końcu dobiegło do końca. Trasę Sosnowiec Gdańsk pokonaliśmy w siedem godzin, pomimo drobnego nieporozumienia z nawigacją (w Łodzi oczywiście). Obiad (palce lizać), kwadrans przebijania się przez korki i już można było zająć wybrane miejsca. Gdzieś tu:
Na koncertach zdjęć nie robię. Koncert, to koncert. Trzeba słuchać, rejestrować w pamięci muzykę, nastrój sali. Jeden strzał "aparatem" wbudowanym w zabawkę, którą mam już prawie cztery lata jednak zrobiłem.
Na zdjęciu niewiele widać szczegółów, ale na miejscu, na żywo było wspaniale. Koncert zaczął się z niewielkim opóźnieniem. Najpierw płyta zaintonowała tradycyjne (???) "Sto lat" budząc małe zaskoczenie zespołu, który zaraz potem ruszył "z kopyta" kawałkiem zatytułowanym "Don't drink the water". Jak u Hitchcocka - "Film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć".
I rosło, choć był to koncert, a nie film. Kolejno słuchaliśmy:
#41,
When the World Ends,
Death on the High Seas,
Too Much,
Big Eyed Fish (zagrany pierwszy raz na tej trasie koncertowej),
Belly Belly Nice,
Crash Into Me,
What Would You Say (z przezabawną kreskówką wyświetlaną na ekranie za zespołem),
You Might Die Trying,
Why I Am,
You & Me,
Satellite,
Jimi Thing (17:26 długa, długa wersja z "pojedynkiem" trąbki i saksofonu) .
Koncert zakończyły "mrówki" - Ants Marching (poprzedzone wstępem "Shake Your Body")
Po krótkiej przerwie (niewiele odpoczął Carter Beauford, który przez znaczną jej część siał po sali pałeczkami) przyszła pora na obowiązkowe bisy:
najpierw Granny, później jeden z moich ulubionych kawałków - Two Step, oczywiście z piękną solówką Cartera, przeciągnięty prawie do siedemnastu minut. I kolejne pałeczki poszybowały na płytę i do bocznych sektorów. A potem zapaliły się światła, znak że więcej bisów nie będzie. Trudno.
Koncert nie tak długi, jak oczekiwałem. Czystej muzyki była jedna godzina, pięćdziesiąt osiem minut i czternaście sekund - nie odmierzałem stoperem, podaję za http://dmbalmanac.com. Wcześniejsze koncerty na tegorocznej europejskiej trasie trwały po prawie dwie i pół godziny. Wydaje mi się, że znam wytłumaczenie - Dave nie mógł nie zauważyć tego, co przeszkadzało słuchaczom - tym na płycie mniej, tym w sektorach bardziej. Przeszkadzało echo, pogłos. Coś, co nie ma prawa pojawić się w dobrze nagłośnionej sali. Nie byłem wcześniej na żadnym koncercie w Ergo Arena więc nie wiem, czy zawinili dźwiękowcy, czy po prostu w tej hali tak być musi (skłaniam się ku tej właśnie opcji).
Zespół znalazł receptę - nie wykonywał utworów balladowych, w których główną rolę gra głos wokalisty. Panowie postawili na dynamikę, ściana dźwięku skutecznie tłumiła niepożądane efekty, ale skutek musiał być taki, jaki był. Po dwóch godzinach tak intensywnego grania zespół nawet tak zaprawiony w bojach jak DMB musiał się zmęczyć.
Koncert znakomity - nie zepsuły tego ani czas trwania koncertu ani wady nagłośnienia. Poszukajcie w sieci zdjęć. Na znakomitej większości, na twarzach słuchaczy widać szerokie uśmiechy. Podtrzymuję to, co nie raz już tu pisałem - Dave Matthews Band to teraz najlepsza koncertowa kapela świata. Jeśli tylko znów pojawi się gdzieś w okolicy, znów pojadę ich posłuchać.
A na razie, czekając na nową płytę i na następne koncerty mogę sobie przypominać Gdańsk słuchając zapisu z koncertu. Zajrzyjcie na profil https://www.facebook.com/dmbpl i sprawdźcie sami.
PS.
Po powrocie z Gdańska przyniosłem z poczty cztery monety od trzech dostawców. Nieczęsto zdarza się tak ciekawy zestaw. Pochwalę się za dwa, trzy dni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Z powodu narastającej aktywności botów reklamowych i innych trolli wprowadzam moderowanie komentarzy.